poniedziałek, 7 września 2015

17.

Od przeszło godziny miałam wrażenie, że moje ciało nie zmieniło swojej pozycji chociażby o milimetr. Siedziałam na niewielkim betonowym podeście tuż przed klatką prowadzącą do mojego bloku i wsłuchiwałam się w odgłosy, jakie mnie otaczały. Każdy szmer, każdy szelest, każdy szum, każdy najmniejszy dźwięk jaki docierał do moich uszu sprawiał, że trzęsłam się wewnątrz ze strachu, marząc o tym, żeby ktoś  w końcu zabrał mnie w miejsce, gdzie będę mogła poczuć się bezpiecznie. Sytuacja jaka miała miejsce dzisiaj w mieszkaniu sprawiła, że za żadne skarby świata nie chciałam tam wrócić, chociażby na chwilę. Nawet przenikliwe zimno, które nieustannie mi doskwierało nie mogło mnie przekonać do powrotu. Nieważne, że ubrana byłam tylko i wyłącznie w koszulkę na krótki rękaw i dżinsowe spodenki, nieważne, że każdy milimetr mojego ciała pokryty był gęsią skórką, nie ważne, że moje zęby powoli zaczynały lekko dzwonić, a ja sama trzęsłam się niemiłosiernie. Sama nie wiem z jakiego powodu bardziej. Z zima? Ze strachu? Idealną odpowiedzią byłoby, że z obu równocześnie w jednakowej proporcji.
Nie jestem osobą wybitnie strachliwą. Nie jest tak, że boję się własnego cienia, w nocy nie jestem w stanie wystawić chociażby małego paluszka z łóżka, nawet żeby pójść do toalety, a kiedy tylko za oknami robi się ciemno nie ma szans żebym wyszła na zewnątrz. Owszem, boję się kilku rzeczy, jak każdy normalny człowiek. Boję się pająków, boję się burzy, boję się oglądać strasznych horrorów o duchach... Do tej pory myślałam, że ze wszystkim innym jestem w stanie sobie poradzić, ale na moje nieszczęście, dzisiejszego późnego wieczora, albo jak kto woli wczesnej nocy, zostałam brutalnie sprowadzona na ziemię. Przez moment, kiedy ten pijany gościu nie chciał wypuścić mnie ze swoich objęć, kiedy jego ohydne chciwe łapska wędrowały po moim ciele, a obrzydliwe usta zostawiały mokre ślady na mojej szyi i dekolcie, bałam się jak jeszcze nigdy. Żadna burza, żadne stado pająków, żaden najstraszniejszy z filmów nie byłby w stanie wywołać u mnie podobnej reakcji. Byłam jak sparaliżowana, przez moment nie mogłam złapać oddechu, czułam się jak typowa ofiara swojego potencjalnego oprawcy. Nigdy więcej, w całym swoim życiu nie chcę czuć czegoś takiego. Nie skłamię jeśli powiem, że to było najgorsze doświadczenie w moim dotychczasowym życiu.
I wiecie co jeszcze było takie straszne? Świadomość tego, że nikt z otaczających mnie w tamtym momencie osób mi nie pomoże. Że nawet jeśli ktoś by to wszystko zauważył, albo usłyszał, a nie oszukujmy się, jestem pewna, że moje krzyki były doskonale słyszalne, to i tak by nie zareagował. Czułam się bezsilna, opuszczona, całkowicie bezbronna i pozostawiona samotnie na pastwę silniejszej ode mnie osoby, której intencje były jednoznaczne. Cholera, gdyby nie udało mi się wyswobodzić i niezwłocznie uciec, to to skończyłoby się czymś okropnym. Czymś, o czym do tej pory czytałam w internecie, albo co widziałam w telewizji. Widziałam te wszystkie ofiary gwałtów, słuchałam ich historii, było mi ich żal, było mi ich szkoda, ale to wszystko. Nigdy nie zetknęłam się z tym w realnym życiu, nigdy nikt z mojego otoczenia nie padł tego ofiarą, nigdy nie musiałam w żaden sposób się z tym zmagać. A tymczasem, wystarczył jeden moment, jedna chwila, jeden pijany gościu znajdujący się w miejscu, które miało być dla mnie moją bezpieczną strefą, żeby to wszystko uderzyło we mnie niczym rozpędzony autobus.
Może przeżywam, może koloryzuję, może za bardzo dramatyzuję, ale nie mam wątpliwości co do tego, jakie były jego intencje. A świadomość, że byłam raptem o krok, o włos, o ułamek chwili od najgorszego, sprawiał, że z moich oczu po raz kolejny wypłynęła fala łez. I płynęła cały czas, aż do momentu, w którym przed moim blokiem, w niedozwolonym do tego miejscu, zaparkował samochód należący do mojego przyjaciela. Musiał złamać stanowczo zbyt dużo przepisów, skoro dotarł tutaj w tak rekordowym tempie.
-O Boże, Dani! - widząc jak pospiesznie opuścił pojazd i jak biegiem do mnie dotarł, zerwałam się z pozycji siedzącej tylko po to, by sekundę później być już uwięzioną w jego bezpiecznych ramionach. - Nic ci nie jest?! Jesteś cała?! Boli cię coś?! - zasypał mnie pytaniami, chwytając moją twarz w swoje dłonie i uważnie skanując moją twarz i widoczne dla jego oka części ciała, zapewne w poszukiwaniu potencjalnych ran. - Cholera, przecież ty zamarzasz! - odsunął się ode mnie i czym prędzej ściągnął z siebie czarną, zapinaną na zamek bluzę z kapturem, którą następnie zarzucił na moje ramiona. - Siedziałaś tutaj cały czas i czekałaś na mnie?
-Ja... - odchrząknęłam delikatnie, chcąc doprowadzić mój głos do względnego porządku. Łzy, które cały czas spływały w dół moich policzków wcale nie ułatwiały mi sprawy. - Po prostu się bałam. Nie chciałam tam wracać, ja... - w moich oczach po raz kolejny pojawiła się panika, z którą cały czas walczyłam. - Boże, jak dobrze, że jesteś. - poddałam się i wtulając swoją twarz w jego szyję, zaniosłam się jeszcze większym szlochem.
-Opowiesz mi dokładnie co się stało? - zapytał delikatnie, gładząc swoimi dłońmi moje plecy, chcąc dodać mi otuchy i zapewnić, że jest tutaj ze mną i wszystko będzie dobrze. Silił się na spokój i opanowanie, ale nie potrzeba wcale wnikliwego obserwatora żeby wiedzieć, że to tylko gra pozorów. Napięte mięśnie, wyprostowana sylwetka, głos zawierający w sobie niebezpieczne tony... Był wściekły. Absolutnie wściekły.
-Ja... - pociągnęłam nosem, nadal się od niego nie odsuwając. - Wróciłam do domu od Blanci, uczyliśmy się do późna, myślałam, że wszystko będzie normalnie... Moi współlokatorzy urządzili imprezę, zaprosili ludzi, których kompletnie nie znam, weszłam do pokoju, a chwilę później zjawił się tam jakiś pijany typ. Ja... On... - sama nie wiedziałam jak się wysłowić.
-Zrobił ci coś? - jego ton był spięty, tak bardzo ostry, że byłby w stanie przeciąć stal, gdyby tylko mógł.
-On mnie dotykał i ja usiłowałam się wyrwać, ale on był tak cholernie silny i... - ponownie pociągnęłam nosem w niezbyt atrakcyjny sposób, ale w tym momencie było mi wszystko jedno. - Kopnęłam go i uciekłam z mieszkania. Zadzwoniłam po ciebie i nawet nie wiesz jak bardzo się cieszę, że jesteś.
-Chodź. - odsunął się ode mnie, pospiesznie chwytając moją dłoń w swoją. - Zabierzesz swoje rzeczy i wrócimy do domu. - zarządził, kierując się ku wejściu do bloku. Im bliżej byłam mojego mieszkania, tym głośniejsza stawała się muzyka i dźwięki rozmów dobiegających stamtąd. Moje nogi powoli stawały się jak z ołowiu, każdy krok był mniejszy niż poprzedni, wykonany przy zużyciu większej dawki energii i nie byłam do końca pewna, czy chcę tam wejść. Marc, jakby doskonale wiedział, o czym właśnie myślę, mocniej ścisnął moją dłoń.
Wystarczyło przekroczyć próg mieszkania by kakofonia dźwięków sprawiła, że serce zaczęło mi bić kilka razy szybciej. Jeśli wcześniej miałam nogi jak z ołowiu, to teraz strukturą przypominały bardziej watę i gdyby nie podtrzymująca mnie ręka Marqueza, jestem pewna, że padłabym jak rażona piorunem.
Pospiesznie skierowaliśmy się do mojego pokoju, który na całe szczęście był już pusty. Brunet ruszył do szafy, z której wyciągnął moją torbę, rzucając ją pospiesznie na łóżko.
-Pakuj się. - zarządził i nawet nie miałam zamiaru się z nim sprzeczać, wręcz przeciwnie, zabrałam się do tego niemal automatycznie i z nadmiernym pośpiechem. Chłopak w tym czasie stał na środku pokoju, oddychając głęboko i co chwilę nerwowym gestem przeczesując swoje włosy. Co jakiś czas zaciskał dłonie w pięści co było ostatecznym potwierdzeniem na to, jak wielka złość kumuluje się w jego wnętrzu. To było dziwne, widzieć go w takim stanie. Niezwykle trudno było wyprowadzić go z równowagi. Do wielu spraw potrafił podchodzić z chłodną głową, podczas gdy inni już dawno dawaliby się ponieść emocjom. To po prostu... dziwne.
-Jestem gotowa. - powiedziałam kilka minut później, zasuwając zamek w torbie i zarzucając ją sobie na ramię. Zaraz i tak brunet mi ją odebrał i oboje wyszliśmy z mojego pokoju, kierując się prosto ku wyjściu.
-Marc? Nie spodziewaliśmy się, że wpadniesz! - zatrzymał nas głos Marii. Wystarczyło jedno spojrzenie w jej stronę żeby zauważyć, że dzisiejszego wieczora nie wylewała alkoholu za kołnierz. - Już idziecie? Zostańcie z nami! Impreza jest świetna! - uśmiechała się niczym totalna kretynka, kierując słowa do naszej dwójki, ale wzroku nie spuszczając tylko z Marqueza. - Koniecznie muszę z tobą zatańczyć! - puściła mu oczko. Chłopak już otwierał usta, żeby jej coś odpowiedzieć i zapewne nie byłoby to nic przyjemnego, gdyby nie przerwała nam kolejna osoba, niemal wtaczająca się do przedpokoju. Momentalnie mocniej zacisnęłam palce na ramieniu Marca i schowałam się za jego plecami, zaczynając lekko drżeć.
-To on? - odwrócił w moją stronę głowę. Kompletnie nie ufając mojemu głosowi, kiwnęłam tylko głową, potwierdzając tym samym jego przypuszczenia. Nawet nie zdążyłam zareagować kiedy brunet odłożył torbę na ziemię, tuż koło moich stóp, pospiesznie podszedł do nieznajomego chłopaka i sekundę później jego pięść znalazła się na jego twarzy. Zamroczony alkoholem i niewątpliwą siłą uderzenia, facet zachwiał się na nogach, by następnie przewrócić się niemal bezwładnie na podłogę. Miałam wrażenie, że w przedpokoju nastała kompletna cisza. Nie docierały do mnie dźwięki muzyki puszczanej w pokoju Marii, nie docierały do nie odgłosy rozmów tam prowadzonych, nie słyszałam jęków wydostających się z ust chłopaka, który trzymał się za swój obficie krwawiący nos. Wpatrywałam się jak zahipnotyzowana w sylwetkę mojego przyjaciela i nie byłam w stanie ruszyć się nawet o milimetr.
-Co ty robisz?! - pierwsza ocknęła się Maria. - Zwariowałeś? Dlaczego go uderzyłeś? - podeszła do bruneta, chcąc zwrócić na niego swoją uwagę, jednak na marne. Jego wzrok nadal utkwiony był w leżącym na podłodze chłopaku.
-Zbliż się do niej jeszcze raz nawet na krok, a cię zniszczę, śmieciu! - chyba nigdy, w całym swoim życiu nie słyszałam w jego głosie tyle jadu i nienawiści, co w tej chwili. Nachylił się w jego stronę, żeby nadal jęczący z bólu chłopak lepiej go usłyszał. - Zrozumiałeś? Zobaczę cię jeszcze raz w jej okolicy, nawet przypadkiem, albo dowiem się od niej, że w jakikolwiek sposób zakłóciłeś jej spokój, zrobię wszystko, żebyś doświadczył w swoim życiu prawdziwego cierpienia. Masz na to moje słowo. - posłał mu ostatnie piorunujące spojrzenie, po czym odwrócił się od niego, wracając do mnie.
-Nie zostaniecie? Ktoś mi wyjaśni co tu się właśnie stało? Marc, co się dzieje? - zdezorientowana Maria kierowała swoje pytania do mojego przyjaciela, zupełnie jakby była dla niego jakąś bliską osobą. Jej wzrok nieustannie wędrował między brunetem, nadal krwawiącym kolegą, a mną.
-Proponuję na przyszłość lepiej dobierać sobie znajomych. - wysyczał przez zaciśnięte zęby, patrząc na nią jak na trędowatą. - Powiedziałbym, że wedle swoich możliwości i dopasowania, ale patrząc na ciebie, nie jestem do końca pewien, czy to dobra rada. - dodał, po czym odwrócił się do niej plecami i ponownie chwycił moją torbę w swoją dłoń.
-Chodź, Dani, zabieram cię do domu. - zwrócił się do mnie, a złość w jego cudownych oczach została zastąpiona bezkresem czułości, wobec której nie potrafiłam wypowiedzieć ani słowa. Splótł ze sobą palce naszych dłoni by chwilę później wyprowadzić mnie z mieszkania, w którym obecnie nie miałam najmniejszej ochoty dłużej przebywać.
Dom. Tego miejsca mi teraz potrzeba.



*******
Także ten :D
Hope you enjoyed! x

niedziela, 30 sierpnia 2015

16.

Zbliżające się nieuchronnie egzaminy były tym, co w ostatnich kilku dniach najbardziej siedziało w mojej głowie i sprawiało, że wszystko inne schodziło na dalszy plan. Sesja egzaminacyjna na studiach zawsze sprawia, że odechciewa mi się totalnie wszystkiego, a każdą wolną chwilę spędzam z nosem w książkach. Tak, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że przesadzam, ale naprawdę zależy mi na jak najlepszych wynikach. Chcę znaleźć jak najlepszą pracę, a wiadomo, im lepsze wyniki, tym będzie o to łatwiej. A przynajmniej mam taką nadzieję, że wszystkie te lata nauki nie pójdą na marne.
Póki co, dzisiaj był kolejny dzień z serii tych, w których książki, notatki i napój energetyczny byli moimi towarzyszami. Oh, no i jeszcze Blanca i Santi, bo to właśnie u chłopaka siedzieliśmy całą trójką, przygotowując się do najbliższego egzaminu.
-Przeczytam jeszcze zdanie i eksploduje mi mózg. - Santi machnął ręką, odrzucając od siebie skserowane notatki i rozłożył się wygodnie na łóżku, na którym to do tej pory siedział pochylony nad czytanym tekstem. - Przypomnijcie mi, dlaczego ja się w ogóle zgodziłem na siedzenie z wami i świrowanie pilnego studenta, podczas gdy tak na serio to mam chęć iść na miasto i zachlać pałę po całości?
-Bo uwielbiasz nasze towarzystwo, nie możesz się od nas opędzić, nie zostawisz Blanci nawet na moment samej i generalnie zrobił się z ciebie pantoflarz, który robi wszystko to, o co cię poprosi. - odpowiedziałam mu, uśmiechając się wrednie od ucha do ucha.
-Spadaj, pff! I kto to mówi? - mruknął. - Marquez już przyleciał jak na skrzydłach, żeby się z Tobą spotkać? - dogryzł mi.
-Wal się. - ot, normalna, całkowicie na naszym poziomie rozmowa. - Przyjechał do domu, ale jak widzisz, nie ma go tutaj z nami.
-Aż dziwne. - dodał, na co przewaliłam oczami. - Żadnej romantycznej schadzki? Żadnego spędzania ze sobą każdej możliwej chwili? Żadnego świętowania jego cudownego zwycięstwa? - kontynuował temat, a ja tylko wzdychałam głośno. Santi totalnie przesiąkł już Blancą i on również za wszelką cenę starał się wmówić mi, że przyjaźń między mną na Marciem jest totalnie niemożliwa i absurdalna. Już znudziło mi się poprawianie za każdym razem i tłumaczenie, jak sprawa wygląda naprawdę. Nauczyłam się ich w tej kwestii olewać i nie reagować.
A co do świętowania zwycięstwa. Tak, Marquez po raz kolejny z rzędu wygrał Grand Prix i to wygrał w takim stylu, że o mało co nie doprowadził mnie do zawału serca w tak młodym wieku. Na pierwszym okrążeniu dał się wyprzedzić swojemu rodakowi, Jorge Lorenzo, który tego dnia naprawdę był w świetnej dyspozycji, kontrował każdy atak mojego przyjaciela, umiejętnie go blokował i dopiero na ostatnim okrążeniu Marc dopiął swego. Wyprzedził go na końcu prostej startowej, przejechał absolutnie rekordowe okrążenie, będąc w pełni skupionym i skoncentrowanym i minął linię mety jako pierwszy, ale mając przewagę zaledwie 0,1 sekundy nad Lorenzo. Ten chłopak na serio jest genialny. I waleczny. I zawzięty. I jest moim przyjacielem.
-Na świętowanie przyjdzie jeszcze czas. Są rzeczy ważne i ważniejsze. - odpowiedziałam krótko.
-Nie wracasz na weekend do domu? - do rozmowy wtrąciła się Blanca, która do tej pory totalnie nas olewała, w pełni skupiając się na czytanym przez siebie tekście.
-Wracam, ale dopiero w sobotę rano. - dzisiaj mieliśmy dopiero czwartek, więc do soboty zostało jeszcze trochę czasu. - W domu pewnie znowu nic bym się nie pouczyła, więc wolałam zostać tutaj.
-I czemu mnie to nie dziwi? - Santi dalej ciągnął wątek, na co rzuciłam w niego leżącym koło mnie długopisem. Puścił mi tylko oczko, najwyraźniej ciesząc się z tego, że udało mu się wyprowadzić mnie z równowagi. Co za idiota.
-Jesteś głupi. - burknęłam tylko, wracając do czytania notatek. Może jak zauważą, że usiłuję się skupić to dadzą sobie spokój? Taa, pomarzyć dobra rzecz...
-No ale nie wmówisz nam, że się za nim stęskniłaś i najchętniej wróciłabyś do domu, żeby się z nim zobaczyć. - Blanca nie dawała za wygraną i właśnie tego się spodziewałam. Tego typu rozmowę przechodzimy statystycznie raz na tydzień i zdążyłam już do tego przywyknąć. - No powiedz Santi, nie mam racji, że oni nie zachowują się jak normalna dwójka przyjaciół? Ja przynajmniej nie traktuję swoich przyjaciół przeciwnej płci tak jak Ty traktujesz Marqueza.
-Przypominam Ci, że akurat Ty powinnaś udzielać się w tym temacie jak najmniej, bo to nie ja skończyłam z Marquezem w łóżku, tylko Ty i Santi. - słusznie zauważyłam.
-Hej, myślisz, że miała jakieś szanse oprzeć się mojej zajebistości? - wspomniany chłopak aż się wyprostował, dumnie prężąc swoją klatę. Serio, czasami się zastanawiam jakim cudem ja z nimi wytrzymuję i nie potrafię odpowiedzieć na te pytanie.
-Jesteś głupi. - Blanca zachichotała jak głupiutkie dziecko, machając teatralnie ręką w jego stronę.
-Ale i tak Cię kręcę. - Santi puścił jej oczko, uśmiechając się przy tym jak jakiś model prosto z pokazu.
O boże, co ja tu robię?

***

Nauka przeciągnęła nam się do godziny prawie dwudziestej drugiej, chociaż powiedzieć, że przez cały ten czas pilnie wertowaliśmy strony książek i notatek, to byłoby to zdecydowanie zbyt poważne i duże kłamstwo. Trochę przekomarzania się, trochę planowania najbliższych dni, trochę wspominania zdarzeń z przeszłości. Standardowe spotkanie w naszym wykonaniu.
Kolejny raz spacerowałam ulicami Barcelony, skąpanymi w światłach ulicznych latarni, dziękując Bogu, że Marquez nic o tym nie wie. Wolę nie wiedzieć jaką znowu zrobiłby mi wojnę o samotne, a na dodatek późne spacery. Ten człowiek zdecydowanie jest zbyt nadopiekuńczy.
Wchodząc do bloku wiedziałam, że coś jest nie tak. Muzykę dobiegającą z góry dało się słyszeć już tutaj i mimowolnie przewaliłam oczami. Któremuś z naszych rozrywkowych sąsiadów znowu zachciało się uczcić weekend. To nie była żadna nowość. Mieszkam w bloku, w którym znacznie dominują studenci, więc akurat spokoju w weekend można się rzadko spodziewać. Wychodzi na to, że dzisiaj nie będzie żadnego wyjątku od normy.
Zbliżając się do mieszkania coraz bardziej marszczyłam brwi ze zdezorientowaniem. Wszystko wskazywało na to, że ta impreza była... u nas! Co do cholery?
Otwierając drzwi tylko utwierdziłam się w przekonaniu, że to na pewno nie będzie normalna noc, jakiej było mi potrzeba. Po korytarzu kręcili się jacyś dziwni ludzie, a moich współlokatorów było słychać chyba z kilometra. Odetchnęłam głośno powtarzając sobie, że tylko spokój może mnie uratować i złość w żadnym stopniu nie jest mi teraz potrzebna. Skanowałam wzrokiem otoczenie, poszukując któregoś z moich współlokatorów, ale oczywiście, jak na złość, chyba pochowali się po kątach. Wkurzona i zrezygnowana skierowałam się do swojego pokoju, trzaskając drzwiami i odcinając się od tego towarzystwa.
-Świetnie. - burknęłam pod nosem, odkładając torbę z książkami i notatkami na łóżko. Ściągnęłam bluzę, którą następnie odwiesiłam na krzesło stojące przy biurku i już zabierałam się za odwiązywanie moich białych conversów, gdy drzwi od pokoju niespodziewanie się otworzyły i stanął w nich totalnie nieznany mi chłopak. - Zgubiłeś się? - zapytałam, unosząc lewą brew ku górze.
-Szukam łazienki. - odpowiedział, ale skłamałabym gdybym powiedziała, że zrozumiałam go bez najmniejszego problemu. Koleś był totalnie pijany, ledwo stał, opierając się ręką o drzwi, a z jego ust wypływał bardziej bełkot, aniżeli normalne słowa. - Ale w sumie już mi nie jest tak potrzebna. - uśmiechnął się w zdecydowanie nieprzyjemny dla mnie sposób i wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Ciśnienie momentalnie mi podskoczyło, serce zaczęło bić jakieś trzy razy szybciej, a wszystkie zmysły zdecydowanie się wyostrzyły.
-Proponuję, żebyś właśnie w tej chwili zawrócił i wyszedł tymi samymi drzwiami, którymi przed chwilą wszedłeś. - zupełnie nieświadomie cofnęłam się o kilka kroków w tył.
-Daj spokój, będzie fajnie. - pijany chłopak w ogóle nie zwrócił uwagi na moje słowa i chwilę później stał już centymetry ode mnie, kładąc swoje wstrętne łapska na mojej talii. - Nie wyrywaj się, złotko. - dodał, kiedy za wszelką cenę usiłowałam się od niego odsunąć.
-Zostaw mnie świrze! - uniosłam głos niemal do wrzasku, w głębi siebie błagając, żeby ktoś to usłyszał i wszedł do pokoju, przerywając całą tę chorą sytuację! - Zostaw mnie, słyszysz?! Puszczaj! - to już przestało być śmieszne, teraz jedyne co czułam to wszechogarniająca panika, kiedy ręce tego chłopaka zaczęły niebezpiecznie wędrować po całym moim ciele, odór alkoholu niemal zwalał mnie z nóg, a oślizgłe usta zostawiały mokre ślady na mojej szyi.
-Przestań się wyrywać! - on za to najwyraźniej przestał być "miły" i niemal na mnie warknął, wzmacniając swój uścisk. Wiedziałam, że po wszystkim zostaną mi fioletowe ślady. Zresztą, po jakim "wszystkim"? Cholera, cholera, cholera! - Obiecuję, że nie pożałujesz, laleczko.
To była chwila, impuls, nagły przypływ adrenaliny. Wykorzystałam chwilę rozluźnienia mojego oprawcy, z całej siły wbijając swoje kolano w jego najczulszy punkt. To podziałało natychmiastowo: od razu wypuścił mnie ze swojego uścisku, zginając się w pół i warcząc pod nosem jakieś niecenzuralne słowa. Dla pewności kopnęłam go jeszcze raz, przez co zatoczył się w bok i upadł na podłogę, zwijając się chwilowo z bólu, a ja czym prędzej wybiegłam z pokoju, upewniając się, że w kieszeni moich spodni spoczywa telefon, tak bardzo mi w tym momencie potrzebny.
Nie oglądając się dwa razy za siebie wybiegłam z pokoju, a następnie z mieszkania, byle jak najdalej od tego wszystkiego. Wychodząc z klatki na zewnątrz od razu poczułam powiew chłodnego powietrza, ale w tym momencie nie mogło mi być bardziej wszystko jedno. Nie miałam najmniejszego zamiaru wracać się po bluzę. Wyciągnęłam z kieszeni telefon i nie zwlekając nawet sekundę wybrałam numer, który był pierwszy na mojej liście. Numer, który znam, który wyrecytowałabym nawet obudzona w środku nocy i który należał do jedynej osoby, której obecności w tym momencie pragnęłam bardziej, niż czegokolwiek innego na świecie.
~Co się stało, Kwiatuszku? - Marc odebrał już raptem po dwóch sygnałach. Słysząc jego wesoły, kojący i niosący spokój głos, mimowolnie odetchnęłam.
-Marc, mógłbyś... Ja... Po prostu... - byłam tak bardzo zestresowana, wystraszona i wyprowadzona z równowagi, że nie potrafiłam zebrać do kupy swoich własnych myśli.
~Dani, co jest?! - ton jego głosu momentalnie się zmienił, a sądząc po hałasie jaki dobiegał ze słuchawki, Marc już był na nogach. - Mów do mnie!
-Ja... Mógłbyś po mnie przyjechać? - postanowiłam zacząć od tego, co w tym momencie było dla mnie najważniejsze.
~Co się stało? - dociekał, najwyraźniej chodząc po pokoju i szykując się do wyjścia.
-Po prostu... Przyjedziesz? - poddałam się. Nie byłam w stanie póki co nic mu wytłumaczyć.
~Będę najszybciej jak tylko się da. Uważaj na siebie, dobrze? Będę niedługo!
I właśnie tych słów było mi potrzeba.



*******
Ostatnie dni to był jakiś koszmar, z którego nadal mam nadzieję, że niedługo się obudzę.
Przepraszam.


#StayStrongDarcy #KeepFighting



niedziela, 21 czerwca 2015

15.

Tydzień zleciał mi w tempie iście ekspresowym. Moje życie kręciło się dookoła uczelni, nauki, siedzeniu w mieszkaniu i wieczornych rozmowach z Marciem. I unikaniem współlokatorów, ale to nie była absolutnie żadna nowość. Nowością byłoby to, gdybym nagle zapragnęła zjeść z nimi wspólne śniadanie i wymienić się najnowszymi ploteczkami. Nie, to się nigdy nie stanie.
Tak czy inaczej, nawet nie zdążyłam się obejrzeć, a już rozpoczął się weekend. Weekend pełen wyścigowych emocji, śledzenia pilnie wszystkich sesji treningowych i kwalifikacyjnych, w których brał udział mój przyjaciel. A jak zwykle emocji nie zabrakło.
Już od samego początku piątkowych treningów pokazywał swój talent i piewszy trening ukończył z najlepszym czasem. Natomiast podczas drugiego treningu wszyscy mogliśmy podziwiać padok, boksy zawodników i wszystkich siedzących w środku, a wszystko przez pogodę. Po południu niebo nad torem spowiło się gęstymi, ciemnymi chmurami, z których niemal cały czas padał deszcz. Co prawda delikatny, ale wystarczający na to, aby zmusić wszystkich zawodników do siedzenia w garażach razem ze swoimi team'ami.
Tak czy inaczej, po pierwszym dniu wyścigowym zadzwonił do mnie przyjaciel i pierwsze co mi powiedział to:
~Trochę mi ulżyło. - westchnął głośno. - Jadąc przez pierwsze minuty cały czas miałem przed oczami zeszłoroczny upadek i kurde, to było cholernie stresujące. - dodał.
Fakt, w zeszłym roku Marc zaliczył tutaj jeden z najgroźniejszych upadków jakie ja, jako kibic sportów motorowych kiedykolwiek widziałam. Jadąc przeszło 300 km/h stracił na moment panowanie nad swoim motocyklem, zjechał na pas zieleni znajdujący się koło toru i z impetem zderzył się z ziemią. Skończyło się całe szczęście tylko na totalnym poobijaniu, zdarciu brody do tego stopnia, że przypominała jedną wielką masakrę i ogromnym strachu. Uwierzcie mi, o mało co nie zeszłam na zawał, patrząc na to w telewizji. Łzami oczywiście zalałam się niemal w kilka sekund.
Tak czy inaczej, zapisał się z niezbyt pozytywnym rekordem, a mianowicie upadkiem z największą zanotowaną prędkością. I mam nadzieję, że nigdy, przenigdy więcej się do tego "dokonania" nie zbliży.
Marc cisnął, jego młodszy brat Alex poszedł w jego ślady i w swojej kategorii też pokazał się z jak najlepszej strony, a dodatkowo, do towarzystwa dołączył jeszcze trzeci muszkieter, czyli ich bardzo dobry przyjaciel Tito, więc piątek jak najbardziej na plus.
Sobotnie sesje kwalifikacyjne już nie były tak idealne, bo Marc zakończył je za plecami swojego klubowego kolegi, Daniego Pedrosy, ale za to w kwalifikacjach po raz kolejny pokazał cały swój talent i to, że w tym sezonie jest zawodnikiem, którego niezwykle ciężko będzie komukolwiek pokonać. W pewnym i wspaniałym stylu wywalczył swoje szóste z rzędu pole position, co znacznie ułatwiało mu jutrzejszy występ. Chociaż, jak wiadomo, brunet startowcem nie był nigdy i znając życie i jego, to bez emocji się nie obejdzie.
Oliwy do ognia dolał jeszcze sam Marc, który tuż po konferencji w spotkaniu z dziennikarzami, najwyraźniej mocno podjarany tym, że w boksie towarzyszyła mu gwiazda Formuły 1, a mianowicie Fernando Alonso, wypalił:
-Zdecydowanie w przyszłości chciałbym przetestować bolid F1. - posłał im szeroki uśmiech, no i się zaczęło. Czytając wszystkie te plotki o tym, że Marc znudzony tymi wszystkimi zwycięstwami, ma zamiar zmienić dyscyplinę i tam próbować sił, że to jest już przesądzone, że to tylko kwestia czasu... Niektórzy nawet posunęli się już do tego stopnia, że przypasowywali mu już drużynę, zespołowego kolegę i niemal kolor bolidu.
~Tych to dopiero fantazja poniosła. - nie musiałam na niego patrzeć, żeby wiedzieć, że w tamtym momencie przewalił wymownie oczami. - Jeszcze raz się ktoś mnie o to zapyta, a chyba wyjdę z siebie i stanę obok.
-Trzeba było myśleć, panie Marquez, nad tym, co się gada na konferencjach, a nie teraz marudzić i przeżywać. - wytknęłam mu.
~Na ciebie zawsze można liczyć, serio. - mruknął z wyrzutem, ale dobrze wiem, że było to udawane.
Tak czy inaczej, wszystkie sesje treningowe i kwalifikacyjne można było zaliczyć na plus i nie pozostawało nic więcej jak czekanie na niedzielny wyścig. I to właśnie czekanie jest dla mnie chyba jednym z najgorszych czasów na jakie jestem narażona. Cierpliwość nigdy nie była moim największym walorem, a jeśli połączyć cierpliwość z czekaniem na wyścig, no to mamy mieszankę wybuchową.
Plus jest taki, że mogłam w spokoju obejrzeć go w pustym mieszkaniu, gdyż wszyscy moi współlokatorzy wynieśli się na weekend do domów. Żyć nie umierać! Poważnie.

***

Niedziela rozpoczęła się w ten sam, niemal rytualny sposób co każda inna wyścigowa. Pobudka już o ósmej rano, szybkie i lekkie śniadanie (na dodatek w niewielkiej ilości, bo zawsze ze stresu mam tak ściśnięty żołądek, że wciśnięcie w siebie jedzenia to niemały wyczyn), a potem zajęcie wygodnej pozycji przed laptopem, gdzie rozpoczynały się sesje rozgrzewkowe. Wiem, niby nic spektakularnego, zawodnicy o nic nie walczą, ale mimo wszystko musiałam to zobaczyć.
Każda taka sesja trwała raptem po piętnaście minut dla każdej kategorii, więc około godzinę później mogłam już oczekiwać tylko na rozpoczęcie pierwszego wyścigu w kategorii Moto3, gdzie kciuki będę mocno trzymać za Alexa.
Odłożyłam laptopa na biurko, nie przerywając transmisji i udałam się do kuchni, aby zrobić sobie owocową herbatę. Skoro z jedzeniem póki co będę raczej na bakier, to zapełnię żołądek chociaż tym. Wrzucałam saszetkę do kubka, kiedy po całym mieszkaniu rozległ się dźwięk dzwoniącego telefonu. Pospiesznie odłożyłam wszystko na blat szafki i niemal biegiem ruszyłam z powrotem do pokoju. Widząc na wyświetlaczu imię "Blanca" westchnęłam lekko, bo, szczerze powiedziawszy, to nie jej się spodziewałam.
-Co tam, panno Martin? - przywitałam się, przykładając telefon do ucha.
~A wszystko dobrze, panno Espinosa. - czemu ona taka radosna z samego rana?
-Stało się coś? - musiałam o o zapytać. - Coś ty taka w skowronkach o tak wczesnej porze? - o ile dla mnie wstanie rano, kiedy tylko muszę, nie jest aż tak straszną rzeczą, o tyle Blanca kiedy tylko może, śpi  ile wlezie. A jakoś wątpię w to, żeby w niedzielny poranek miała tyle zajęć, że zmusiłyby ją one do pobudki. I to pobudki bez żadnego marudzenia, co wywnioskowałam po jej radosnym głosie.
~A czy musiało się coś stać, żebym zadzwoniła do mojej ukochanej przyjaciółki z pytaniem, czy mogę ją odwiedzić?
-Zdajesz sobie sprawę z tego, że z ploteczek póki co to raczej nici, bo jest... - nie dane mi było dokończyć.
~Taaak, wiem, Marquez w akcji, a z Marquezem nikt nie wygra. - nie musiałam jej widzieć, żeby wiedzieć, że w tym momencie przewróciła oczami. - Pomyślałam sobie, że wpadnę i obejrzymy twojego ukochanego w akcji razem. - dodała.
-To nie jest mój ukochany. - tym razem to ja przewaliłam oczami, wzdychając głośno.
~Dobra, dobra, tak sobie mów. - całe szczęście nie ciągnęła tego tematu po raz milionowy. Tak, Blanca ubzdurała sobie, że taka przyjaźń, jaka panuje między mną a Marc'iem jest absolutnie niemożliwa i mydlimy wszystkim dookoła oczy. Po kilkunastu próbach wyperswadowania jej tej głupoty z mózgu, skapitulowałam i po prostu udaję, że nic takiego nie słyszałam. - To jak, przygarniesz zbłąkanego wędrowca?
-Skoro muszę. - zażartowałam.
~To widzimy się za maks pół godziny. Nara, skarbie! - nie czekając na moje pożegnanie, szybko się rozłączyła. Typowa Blanca.

***

Dokładnie dwadzieścia siedem minut później po mieszkaniu rozległ się dzwonek do drzwi. Nie spieszyłam się specjalnie, bo doskonale wiedziałam, kogo za nimi zastanę. Zdziwiona byłam jedynie tym, że udało jej się wyrobić punktualnie, bo uwierzcie mi, duet Blanca plus punktualność nie idą ze sobą w parze.
-Jezu, idę! - krzyknęłam słysząc kolejny dzwonek. Przekręciłam zamek, a następnie otworzyłam drzwi chcąc wpuścić przyjaciółkę do środka. Widok jaki tam zastałam jednak trochę mnie zaskoczył.
-Santi? A co ty tu robisz? - obok mojej przyjaciółki stał również Santiago, a biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia, jakie miały miejsce między nimi, raczej nie spodziewałam się spotkać ich razem w najbliższym czasie.
-Też się cieszę, że cię widzę. - uśmiechnął się szeroko i nie czekając na zaproszenie wcisnął się do środka, a zaraz za nim to samo zrobiła brunetka. Okej?
-Nie to żebym była niemiła, albo nie cieszyła się na wasz widok, ale co wy tutaj robicie? - zapytałam, kiedy oboje rozsiedli się wygodnie na moim łóżku, a co najdziwniejsze, między nimi nie było nawet centymetra wolnej przestrzeni.
-Fakt, to zabrzmiało mega milusińsko. - Blanca przewaliła oczami.
-Dobrze wiecie o co mi chodzi. - przestąpiłam z nogi na nogę, stojąc przed nimi niemal jak matka przed swoimi dziećmi, które coś zbroiły.
-Dobra, nie będziemy przedłużać, ani robić żadnych dramatycznych wstępów. Krótko mówiąc, postanowiliśmy spróbować. - powiedział Santiago, a ja przez moment totalnie zgłupiałam.
-Spróbować co? - uniosłam lewą brew ku górze.
-Boże, ale ty dzisiaj ciężko jarzysz. - brunetka westchnęła głośno i tak, ponownie przewaliła oczami. - Jesteśmy razem. Jako para. - wyjaśniła, a mi zajęło kilka sekund przeanalizowanie wszystkich danych. Są razem? Jako para?
JAKO PARA?!
Wydałam z siebie krótki pisk by chwilę później niemal się na nich rzucić, przytulając każdego jedną ręką.
Na cholerę ja się tak martwiłam, że teraz między nami będzie drętwo, atmosfera będzie napięta, a oni w życiu się nie dogadają? Bałam się, że nasza przyjaźń się rozpadnie, a ja będę pod ścianą, chcąc utrzymać taki sam kontakt z tą dwójką. Jestem totalną panikarą, poważnie.
-Nawet nie wiecie jak bardzo się cieszę! - uśmiech z mojej twarzy nie znikał nawet na chwilę. - Jestem waszą pierwszą fanką, zapamiętajcie to na przyszłość, kiedy jacyś dziwni ludzie będą chcieli wam wmówić, że jarają się tym faktem bardziej, niż ja! - pokiwałam im groźnie palcem.
-Jesteś chora. - Santi parsknął śmiechem.
-Ale i tak mnie kochacie. - wzruszyłam ramionami i teatralnie odgarnęłam dłonią włosy.
Ten dzień nie mógłby się lepiej zacząć.
Zeskoczyłam z łóżka i niemal w podskokach dopadłam do biurka, gdzie leżał mój telefon. Pospiesznie weszłam w edytora tekstów, a palce od razu zaczęły sunąć po klawiaturze.
-Piszesz o tym do hiszpańskich mediów? - zapytała Blanca, opierając głowę o ramię Santiego. Boooże, no ja się zaraz rozpłynę! Oni wyglądają tak kochanie!
-Nie, piszę o tym Marquezowi. - wystawiłam jej język, nie odwracając wzroku od telefonu i ignorując jej pełne wymowy "no oczywiście, że do niego piszesz".

"Santi i Blanca są razem! Uwierzysz?! Do pełni szczęścia potrzebuję jeszcze twojego bezpieczeństwa i radości z jazdy! Powodzenia, trzymam kciuki! <3"

Dopiero wtedy mogłam wygodnie usiąść koło nich na łóżku i skupić się na wyścigach. Oby wszystko skończyło się dobrze!




*******
Rozdział z gatunku tych, których nie powinno być, ale są, bo nic innego z siebie nie wycisnę.
Amen.

PS: Hociary <3
PS2: nie ma to jak pisać rozdziały totalnie nie po kolei :| Good job, Nika!


sobota, 2 maja 2015

14.

-Pamiętajcie, ocena z tej prezentacji będzie w jednej trzeciej wpływać na waszą końcową ocenę z tego przedmiotu. - profesor Sanchez spojrzał na nas swoim groźnym wzrokiem, który sprawiał, że przez moje plecy przeszły delikatne dreszcze. Zadrzeć z tym człowiekiem to tak, jakby w ekspresowym tempie wysłać samego siebie na stryczek. - Radziłbym się dobrze z tego przygotować i podejść chociaż na trochę profesjonalnym poziomie, chociaż patrząc na niektórych z was wiem, że będzie to misja niemożliwa. - zacmokał w ten swój irytujący sposób. - Najpóźniej do środy proszę przyjść do mnie w godzinach, kiedy jestem dostępny do waszej dyspozycji, z przygotowanym tematem pracy i wstępną bibliografią. Prezentacja ma być nie krótsza niż 20 minut, ale też nie dłuższa niż 30. Chcę coś naprawdę dobrego, a nie jakiś niezrozumiały bełkot, skopiowany bezmyślnie z internetu, albo przepisany bezpośrednio z książki, słowo w słowo. Rozumiemy się? - po sali przeszedł pomruk pełnej zgody i akceptacji. Zresztą, nawet gdyby kazał nam wspiąć się na sam szczyt Torre Mapfre* i skoczyć, to zrobilibyśmy to bez mrugnięcia okiem. No cóż, zrobiliby to ci z nas, którym na prawdę zależy na tych studiach. A ja zdecydowanie zaliczałam się do grona. - Skoro nie ma żadnych pytań, to jesteście wolni. Pamiętajcie, czekam do środy! - zagrzmiał na sam koniec, po czym pozwolił nam opuścić salę wykładową. Alleluja.
Nie mam zielonego pojęcia jakim cudem udało mi się zdążyć na poranne zajęcia, nie spóźniając się chociażby minutkę. Marc zaprezentował mi swoje wyścigowe umiejętności w pełnej krasie, a ja z kolei popisałam się umiejętnościami sprinterskimi. Gdybym nie miała tak dużo szczęścia i nie daj boże weszła do zamkniętej już sali, to zamiast w najbliższym czasie męczyć się z jedną prezentacją, miałabym na głowie dwie. Przez dwa lata męczenia się z tym człowiekiem na jednym wydziale, doskonale wiedziałam, na co go stać.
Wyszłam z sali jako jedna z ostatnich, grzebiąc w torbie w poszukiwaniu swojego telefonu. Musiałam napisać wiadomość do mojego przyjaciela, żeby mu jeszcze raz podziękować za dzisiejszą podwózkę i zapytać czy dojeżdża już do Cervery.
-Dani! - poszukiwania przerwał mi głos, dobiegający zza moich pleców. Odwróciłam się nerwowo do tyłu, chociaż doskonale wiedziałam do kogo on należy. Z tego wszystkiego nawet nie rozejrzałam się po sali, żeby sprawdzić czy Blanca i Santiago są na zajęciach. No cóż, jedno z nich było na pewno.
-Cześć Blanca. - zaczekałam aż dziewczyna do mnie podejdzie, by móc lekko ją przytulić na powitanie. Szybkie spojrzenie na jej twarz i głośne westchnienie wydobyło się z moich ust. Podkrążone oczy, brak tych wesołych iskierek, jakie zawsze się w nich znajdowały i ogólne zmęczenie biło od niej na kilometr. - Spałaś coś w ogóle przez ten weekend? - zapytałam zmartwiona.
-Jakieś dwie godziny. - wzruszyła z rezygnacją ramionami.
-Widziałaś się z Santim? - na samo usłyszenie imienia chłopaka lekko się wzdrygnęła. Boże, ale akcja...
-Nie mogłam się przemóc, żeby do niego napisać, a i on jakoś się do tego nie palił. - odpowiedziała, spuszczając wzrok i wbijając go w czubki swoich trampków. Trampki? Poważnie? Ta dziewczyna nosi trampki tylko wtedy, kiedy jest to absolutnie konieczne! Jeśli to nie jest ostateczne potwierdzenie, że ostatnie dni nie były dla niej udane, to ja już nie wiem, co nim będzie.
-Był w ogóle na zajęciach? - spytałam, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu sylwetki należącej do mojego przyjaciela, ale nic z tego.
-Był. Za każdym razem jak próbowałam złapać z nim kontakt wzrokowy, to pospiesznie patrzył w inną stronę. - brunetka zabrzmiała, jakby za moment miała się rozpłakać. Cholera, ostatnia rzecz jakiej bym się spodziewała, to takiego typu akcja między tą dwójką. Właśnie dlatego nie będę nigdy wielką zwolenniczką związków zawieranych między przyjaciółmi, albo jakichkolwiek innych zbliżeń, które byłyby zbyt jednoznaczne. Owszem, przez moment może być fajnie, taka chwila zapomnienia może być zabawna i ekscytująca, ale co później? Nie chcę być jakimś cholernym złym prorokiem, daleko mi do tego, ale co jeśli sytuacja między nimi będzie tak napięta, że nasze wzajemne relacje się rozsypią? A ja będę pośrodku tego wszystkiego, rozerwana między przyjaźnią do brunetki a przyjaźnią do szatyna.
Cholera, Dani, przestań krakać!
Westchnęłam głośno, ponownie przytulając dziewczynę do siebie, chcąc dodać jej chociaż trochę otuchy.
-Chodź, idziemy na zajęcia, a po nich pójdziemy na jakieś wielkie ciacho i razem ustalimy, co dalej, dobrze? - spojrzałam jej prosto w oczy. Przytaknięcie głową musiało mi wystarczyć jako jej odpowiedź. Ruszyłyśmy w kierunku schodów, którymi musimy zejść piętro niżej, gdzie będą odbywać się nasze kolejne ćwiczenia. W międzyczasie wyciągnęłam w końcu z torby telefon i pospiesznie weszłam w wiadomości.

"Blanca i Santi w akcji, czyli zgodnie z przewidywaniami muszę posprzątać ich bałagan... Nieciekawie. Daj znać jak dotrzesz do domu i dziękuję za poranek! I za wczoraj! W sumie to za całokształt <3"

Kliknęłam "wyślij", po czym wcisnęłam telefon na swoje poprzednie miejsce.
Coś czuję, że zapowiada się długi dzień.

*******

Przeszło pięć godzin później nareszcie mogłam w spokoju opuścić swój wydział z myślą, że nie czekają na mnie żadne inne wykłady, ćwiczenia, niespodziewane wejściówki i wszystkie te rozmowy odnośnie ocen końcowych i zbliżających się egzaminów. Ktokolwiek kiedyś powiedział, że życie studenta to banał i czysta przyjemność, musiał być zdrowo kopnięty.
Idąc w ciszy, w towarzystwie Blanci, która zachowywała się jak nie ona, kierowałyśmy się ku naszej ulubionej kawiarenki niedaleko naszego wydziału. Nie był to żaden wyszukany Starbucks ani nic w tym stylu. Zwykła, niewielka knajpka, w której można było usiąść na wygodnej kanapie, napić się pysznej herbaty i zjeść świeże, cudowne ciasto. Czego chcieć więcej?
W środku spotkałyśmy tylko jedną parę, która będąc całkowicie zajęta sobą, przycupnęła gdzieś w kącie pomieszczenia i nie zwracała uwagi na świat zewnętrzny. Zamówiłyśmy to co zwykle, czyli w moim przypadku truskawkową herbatę i kawałek tak bardzo uwielbianego przeze mnie ciasta krówkowego, po czym odbierając nasze zamówienie, ruszyłyśmy ku wolnej kanapie.
-No to teraz opowiadaj. Jeszcze raz, na spokojnie, co się w ogóle stało po tej imprezie i przez cały ten zakręcony weekend. - zarządziłam, upijając łyk gorącego napoju i wpatrując się w przyjaciółkę, czekając, aż zacznie swoją przemowę.
I rzeczywiście, trochę tego było. Po raz kolejny wysłuchałam wszystko, co pamięta z dnia imprezy, o tym jak obudziła się następnego dnia w łóżku Santiego, o tym jak bardzo pokręcone to wszystko było (nie mogłam się z tym nie zgodzić) i o tym, że nie wie co ma dalej zrobić.
-Przede wszystkim musisz mi powiedzieć, czy traktujesz to bardziej w kategoriach jednorazowego wybryku, o którym jak najszybciej chcesz zapomnieć i ruszyć dalej, czy jednak jest coś więcej na rzeczy? - zadałam jej podstawowe pytanie. Brunetka przygryzła nerwowo dolną wargę, bezmyślnie bawiąc się srebrną łyżeczką. - Blanca?
-Nie wiem. - odpowiedziała w końcu. - Myślałam, że to nic takiego, byliśmy pijani, zdarza się, ale teraz... - westchnęła głośno.
-Zależy ci na nim? - zachowywałam się jak taka typowa ciekawska ciotka na zjeździe rodzinnym, ale wiedziałam, że nie ma innego wyjścia. Jeśli chcę jej pomóc, a chcę tego nawet bardzo, to muszę wiedzieć jak się sprawy przedstawiają tak naprawdę. Bez owijania w bawełnę i mydlenia oczu.
-Zależy. - odpowiedziała w końcu po kilku chwilach ciszy. - Cholera, jak mogłam być taka głupia? - zapytała, by zaraz z jej oczu wypłynęła pierwsza porcja wstrzymywanych łez.
Pamiętałam, że podczas naszej ostatniej rozmowy telefonicznej w jakiś pokrętny sposób już się do tego przyznała, ale szczerze powiedziawszy, spodziewałam się, że przez ten czas jej przejdzie. Blanca to cholernie kochliwa osoba, bardzo emocjonalnie podchodząca do życia, u której takie rzeczy jak ta, były na porządku dziennym. Już nawet nie zliczę ile razy się zakochiwała, ile razy informowała nas, że znalazła swój ideał i "tego jedynego" tylko po to, żeby kilka dni później mówić, że to jednak nie było to. Pocierpiała dzień albo dwa i jak gdyby nigdy nic wracała do normy. Patrząc na to w jakim stanie znajduje się teraz wiedziałam, że tym razem będzie inaczej niż zwykle. Tym bardziej nie skończy się na jedzeniu lodów późno w nocy i oglądaniu Dziennika Bridget Jones i pobudce dnia następnego bez śladów poprzedniego dołka.
Dodatkowo, w myślach zaczęłam pytać samą siebie, czy cała ta sytuacja wzięła swój początek podczas czwartkowej imprezy i wydarzeń tuż po niej, czy może jednak działo się już coś wcześniej. Czy było coś na rzeczy, a ja byłam tak bardzo zaślepiona tym, że są przyjaciółmi i nic takiego się nie stanie, że nic nie zauważałam? I co najważniejsze, jak w tym wszystkim odnajduje się Santi? Jakie są jego odczucia w związku z całą tą sytuacją, jak on reaguje, jakie są jego plany? Cholera, tak dużo pytań, a tak mało odpowiedzi!
-Nie płacz. - pocieszająco potarłam jej dłoń swoją. - Coś się wymyśli. - powiedziałam, nawet jeśli nie byłam tego do końca pewna. Bo w tym momencie jedynym rozwiązaniem będzie konfrontacja tej dwójki, twarzą w twarz, bez osób trzecich.
-Pomożesz mi? - zapytała, pociągając nosem i patrząc prosto w moje oczy z takim błagającym wzrokiem, że automatycznie poczułam się źle.
Bo co jeśli Santi nie odbiera tego tak samo jak Blanca? Co jeśli dla niego była to tylko zwykła noc, podczas której, otumaniony wypitym alkoholem, na moment się zapomniał, ale to wszystko? Cholera, oni są moimi przyjaciółmi! Są nimi na równi, bez faworyzowania żadnego. Jakim cudem mam pomóc Blance, jeśli Santi by tego nie chciał?
Właśnie dlatego cała ta sytuacja jest tak bardzo pochrzaniona!
-Pomogę. - odpowiedziałam w końcu, na co brunetka posłała mi swój promienny uśmiech, wyrażający szczerą wdzięczność.
I naprawdę, naprawdę, naprawdę nie chciałabym żałować tej deklaracji.



*******
Stwierdzam, że rozdziały z Marquezem pisze się jakiś tysiąc razy lepiej niż te bez niego :D
Nudny, przejściowy i akcji tyle, co na grzybobraniu. 
Byle dalej?
Taa!


Kciuki na niedzielę zaciśnięte z całej siły!


sobota, 11 kwietnia 2015

13.

Budząc się rano miałam to dziwne wrażenie, że coś jest nie tak. Czasami tak mamy, że opuszczamy bezpieczne objęcia snu i naszą pierwszą klarowną myślą jest: "co nie pasuje do obrazka?". No cóż, do mojego obrazka absolutnie pasowało wszystko. Leżałam we własnym łóżku, w moim własnym pokoju, w mieszkaniu, które wynajmuję, moja głowa spoczywa na torsie mojego najlepszego przyjaciela, jego ręce swobodnie spoczywają na moim ciele, przez co uśmiech sam pojawia się na twarzy, promienie słońca delikatnie przedostają się przez niezasłonięte okno, a panująca dookoła cisza sprawia, że ta chwila staje się jeszcze bardziej magiczna.
Magicznie było do momentu, w którym nie sięgnęłam po telefon, spoczywający na szafce koło łóżka i nie spojrzałam na godzinę.
-Kurwa mać! - momentalnie zerwałam się z łóżka, a wszelkie ślady snu czy jakiejkolwiek chęci dalszego leniuchowania, odpłynęły ode mnie niemal w sekundę.
-Co jest? - zapytał Marc, lekko zachrypniętym, porannym głosem. Uniósł lekko swoją głowę z poduszki, trąc zaciśniętą w pięść dłonią swoje oko, drugim skanując moją sylwetkę.
-Zaspałam! - przyznam się bez bicia, motałam się po pokoju jak nienormalna, usiłując zlokalizować wszystkie potrzebne mi na tę chwilę rzeczy. - Cholera jasna, no nie zdążę! - otworzyłam szafę z której to zgarnęłam ciemne rurki, zwykłą koszulkę na krótki rękaw i koszulę w kratę. Widząc, że żadna z tych rzeczy nie jest wyprasowana, miałam ochotę głośno zapłakać.
-Przede wszystkim się uspokój, bo jak dalej będziesz się tak rozbijać jak jeleń na autostradzie to ja średnio to widzę. - nieco zrezygnowany, podniósł się z łóżka, chociaż zapewne jedyne co w tym momencie pragnął zrobić, to zasnąć na kolejne długie godziny. Widząc, że ubrany jest jedynie w bokserki, mimowolnie przeskanowałam jego gołą klatę. Bo, uwierzcie mi, na moim miejscu nie powstrzymałby się absolutnie nikt. - Idź do łazienki, a ja w tym czasie zorganizuję ci jakieś śniadanie i odwiozę cię na uczelnię, pasuje?
-Myślisz, Marquez, że ja mam czas na śniadanka i inne popierdółki?! - prychnęłam. - Mam 20 minut żeby zjawić się na wydziale, a jest to równoznaczne z tym, że jestem w czarnej dupie, bo nie ma szans żebym się wyrobiła! - panikowałam jak rasowa panikara, ale uwierzcie mi, miałam powód. Jeśli spóźnię się na zajęcia z profesorem Sanchezem to jestem udupiona, a już z całą pewnością skazana na napisanie bóg jeden wie jak długiego referatu. Nie muszę chyba mówić, że to jest ostatnia rzecz, jakiej w tym momencie pragnę?
-Jak będziesz więcej marudzić to rzeczywiście nie zdążysz. - przewalił oczami. - No leć do tej łazienki! - pogonił mnie.
Nie musiał mi tego powtarzać po raz kolejny, bo niczym jak z procy wyleciałam z pokoju, kierując się ku łazience. Całe szczęście nikt w niej właśnie nie urzędował, ale, co zauważyłam z wielkim bólem, moi współlokatorzy zdążyli już wrócić. Tylko kiedy? Jeśli zrobili to rano to musieli być nadzwyczaj cicho, skoro absolutnie nic nie słyszałam, ale jeśli wrócili jeszcze wczoraj to w sumie nic dziwnego. Nawet nie wiem, w którym momencie totalnie odpłynęłam. Ostatnie co pamiętam to oglądanie filmu na laptopie, a potem pustka.
W łazience ogarnęłam się w tempie już nawet nie ekspresowym, co wręcz kosmicznym. Wyszłam z pomieszczenia, poprawiając dłonią nadal lekko rozczochrane włosy i już miałam udać się z powrotem do pokoju, kiedy z kuchni dobiegł mnie głos widocznie podjaranej Marii, co mogło świadczyć tylko o jednym: Marquez naprawdę ogarnia śniadanie.
-...więc jeśli będziesz miał czas to zdecydowanie powinieneś wpaść! - uśmiechała się w jego kierunku tak bardzo wkurzająco, że gdybym miała pod ręką coś ciężkiego to nie wahałabym się ani chwili żeby w nią tym rzucić.
-Myślę, że jednak spasuję. - Marc starał się być, jak zwykle, miły, ale wystarczyło spojrzeć na jego minę, która jawnie mówiła: wyjdź i nie wracaj, frajerko.
-Mimo wszystko, postaraj się, na pewno nie pożałujesz! - do rozmowy wtrąciła się Victoria, równie wkurzająca i równie wpatrzona w Hiszpana jak w obrazek.
-Możemy już iść? - wolałam przerwać tę durną konwersację, zanim stracę cierpliwość już do końca.
-Zdecydowanie MUSIMY już iść. - Marc szybko zgarnął z blatu kanapkę i niemal siłą wypchnął mnie z kuchni. - Nigdy więcej nie zostawiaj mnie z nimi samego. - mruknął, nadal trzymając swoje ręce na moich ramionach i tym samym kierując mnie do pokoju. - Czułem się jak osaczony zwierz.
-A mówiłam, żebyś się nigdzie nie ruszał, bo na śniadanie i tak nie ma czasu. - spojrzałam na niego wymownie.
-Masz i nie marudź. - wcisnął mi do ręki przygotowaną kanapkę. Samemu schylił się po leżącą na podłodze torbę, do której całe szczęście już wczoraj spakowałam wszystkie potrzebne mi rzeczy, zarzucił ją sobie na ramię i w spokoju mogliśmy wyjść z mieszkania.
-Kurcze, zapomniałam jednej książki! - przypomniało mi się, ledwie wyszliśmy z bloku. Walnęłam się dłonią w czoło, nie mogąc uwierzyć w moje gapiostwo.
-To leć po nią, a ja przyprowadzę już samochód. - zarządził Marc, na co chcąc nie chcąc przystałam. Nie miałam zamiaru wlec się windą, więc niemal sprintem pokonałam schodami odległość na trzecie piętro i z lekką zadyszką wbiegłam z powrotem do mieszkania. Od razu skierowałam się do pokoju, gdzie na biurku rzeczywiście leżała książka, o którą mi chodziło, a którą koniecznie dzisiaj musiałam oddać do biblioteki. Wychodząc z pokoju już miałam kierować się ku drzwiom, kiedy ktoś mi to uniemożliwił. A może nie tyle ktoś, co słowa przez kogoś wypowiedziane.
-Daj spokój, przyjechał, zaliczył co trzeba i na jakiś czas ma spokój. Gościu idealnie się ustawił, a ta idiotka myśli, że to wszystko z przyjaźni. - prychnęła Maria. - Marc po prostu znalazł sobie idealny obiekt do pieprzenia, aczkolwiek średnio to świadczy o jego guście. Zdecydowanie mógł trafić lepiej.
-I tym lepszym miałabyś być niby ty, albo ty? - nie mogłam się powstrzymać i musiałam wejść do kuchni, patrząc na tę dwójkę z politowaniem. - Obie jesteście żałosne, jeśli chociaż przez sekundę przeszło wam przez myśl, że macie u niego jakiekolwiek szanse. Nawet gdyby rzeczywiście potrzebował "obiektu do pieprzenia" to zapewne wolałby zostać gejem, niż zwrócić swoją uwagę na którąkolwiek z was. W skrócie mówiąc, żal mi was. - posłałam im uśmiech pełen politowania, mniej więcej taki sam jaki kierują ludzie do osób, które uważają za kompletnych kretynów. Cóż, ja właśnie za takich je miałam, więc wszystko się zgadzało. - I jeszcze jedno. - zawróciłam na pięcie, ponownie kierując na nie swoją uwagę. - Jeśli jeszcze raz będziecie zawracać mu dupę jakimiś pierdołami, albo swoim debilnym zachowaniem będziecie sprawiać, że w tym mieszkaniu, które należy również do mnie, będzie się czuł nieswojo albo nie do końca swobodnie, to macie jak w banku, że nie zostawię tego bez reakcji. I jestem pewna, że kiedy mu powiem, że nie musi się już dłużej powstrzymywać, on również w końcu nie wytrzyma. Dotarło? - nie czekając na ich reakcję, pokiwałam tylko ze zrezygnowaniem głową, wzdychając przy tym głośno. Umysłowy plankton, nic dodać, nic ująć. - Życzę miłego dnia. - dodałam i nie zważając na ich głośne "za kogo Ty się kurwa uważasz?!" wyszłam z mieszkania, efektownie trzaskając przy tym drzwiami. Użeranie się z tą dwójką to ostatnia rzecz jakiej mi potrzeba w najbliższym czasie.
Przed blokiem czekał już na mnie przyjaciel w zaparkowanym samochodzie, do którego pospiesznie wsiadłam.
-Co ta długo? - zapytał, ruszając z miejsca.
-Nie mogłam jej znaleźć. - uniosłam rękę pokazując mu tym samym trzymaną książkę. Wolałam nie mówić mu prawdy, bo doskonale wiem, że przejąłby się tym za bardzo. - Mamy 7 minut, jeśli zdążysz to chyba cię ozłocę! - zmieniłam temat, spoglądając na zegarek na jego desce rozdzielczej.
-Spokojna twoja, damy radę! - posłał mi ten swój promienny uśmiech.
-Wracasz potem do mieszkania? Dać ci klucze?
-Nie, jadę już do domu, więc będziemy musieli się pożegnać. Wieczorem jadę już testować sprzęt przed Mugello. - odpowiedział, a ja momentalnie posmutniałam. Znowu czeka nas rozłąka, znowu będziemy skazani tylko na smsy, telefony i okazjonalnie skype'a, znowu będę odliczać dni do jego powrotu i znowu będę tak cholernie mocno tęsknić. - Hej, szybko zleci, nawet się nie obejrzysz, a znowu będę siedział ci na głowie. - widząc moją minę, szybko chwycił moją dłoń i zamknął ją w uścisku swojej. - Damy radę, prawda? - spojrzał na mnie z determinacją.
-A mamy wyjście? - posłałam mu delikatny uśmiech, na co tylko mocniej ścisnął moją dłoń, by chwilę później wrócić do trzymania jej na kierownicy.
-Uwierz mi, gdybym tylko mógł, to zostałbym z tobą, szczególnie teraz. - powiedział, a w mojej głowie znowu na pierwszy plan wysunęły się myśli o babci. Z tego wszystkiego nawet się nie zorientowałam, że znajdujemy się już przed moim wydziałem. Oboje wyszliśmy z samochodu, stając raptem kilkanaście centymetrów od siebie. - Pamiętaj, że masz do mnie dzwonić, jeśli tylko będzie coś się działo, albo jeśli po prostu będziesz potrzebowała z kimś porozmawiać, dobrze? - zapytał, na ci kiwnęłam głową w geście zgody. - Nie myśl sobie, że ja nie będę zasypywał cię telefonami i smsami. - dodał, na co parsknęłam śmiechem.
-Masz z garem.
-Ale to uwielbiasz. - kolejny raz posłał mi jeden ze swoich najpiękniejszych, szczerych uśmiechów, by chwilę później zmniejszyć między nami odległość niemal do zera i zamknąć mnie w silnym uścisku jego ramion. Przymknęłam oczy, zaciągając się jego zapachem i chcąc zapamiętać tę chwilę na kolejne, długie dni.
-Uważaj na siebie i trzymam za słowo, że nie dasz mi żyć. - powiedziałam.
-Jasna sprawa. - złożył na moim czole czuły pocałunek. - Trzymaj się Dani i do zobaczenia niedługo! - odsunął się ode mnie, cały czas się uśmiechając.
-Już tęsknię. - westchnęłam. Ostatni uścisk, ostatnie wymienione spojrzenia, ostatnie posłane sobie nawzajem uśmiechy i już go nie było.
Z myślą, że czeka mnie kolejny ciężki tydzień, ruszyłam w kierunku wydziału, gdzie za moment rozpocząć się miały moje zajęcia.




*******
Rozdział z gatunku tych, których nie powinno być, ale jednak są o.O
Także tego...


Powodzenia na wyścigu, panowie! Proszę, miejcie na uwadze moje biedne, zestresowane serduszko! 
#AmericasGP #TeamMarquez #93 #73

niedziela, 29 marca 2015

12.

Wkładając do niemal w całości zapakowanej torby ostatnią rzecz czułam, że to co właśnie robię jest niewłaściwe. Zupełnie nie na miejscu. Nieodpowiednie w każdym calu.
Powinnam zostać teraz w domu. Powinnam wspierać moją rodzinę tak bardzo, jak tylko bym potrafiła. Powinnam każdą wolną chwilę spędzać z babcią, bo, chodź ciężko mi to przyznać, nie wiem ile tych chwil będzie nam jeszcze dane razem spędzić. Powinnam być w jedynym miejscu, w którym chciałam teraz być i w którym byłam naprawdę potrzebna.
A tymczasem, jedyne co mi zostało, to spakowanie swojej ledwie co wypakowanej torby i powrót do Barcelony, gdzie znowu przyjdzie mi się użerać z durnymi współlokatorami, zamartwiać o to, co dzieje się w domu i ze strachem wyczekiwać na nowe połączenie telefoniczne, które może przekazać mi złe wiadomości.
Boże, jestem taką straszną panikarą! Powinnam być dobrej myśli, powinnam trzymać się tej jednej, jedynej, niewielkiej iskierki nadziei, że przecież nic nie musi się skończyć źle. Marc miał stu procentową rację mówiąc, że dopóki nie skontaktujemy się z lekarzem i na własne uszy nie usłyszymy, że sytuacja naprawdę jest tak bardzo beznadziejna, nie mogę się załamywać. Muszę być twarda, muszę skupić się na studiach, muszę przestać się zamartwiać i przede wszystkim muszę przestać mieć ochotę płakać w najmniej spodziewanych momentach.
-Jesteś gotowa? - do pokoju wszedł Marc, zastając mnie na zapinaniu zamka od mojej torby podróżnej. Kiwnęłam lekko głową, wyprostowując się i rozglądając z uwagą po pokoju w poszukiwaniu potencjalnych zapomnianych rzeczy. - Zbieramy się?
-Pójdę tylko pożegnać się z rodzicami. - odpowiedziałam, odchrząkając lekko. Brunet w tym czasie podszedł do łóżka, na którym leżała torba.
-Będę czekać w samochodzie. - złożył na moim czole przelotny, ale mimo wszystko czuły pocałunek i razem z moimi rzeczami, wyszedł z pokoju, a następnie z domu.
Westchnęłam głośno, idąc jego śladem, ale najpierw skierowałam się do salonu, w którym siedzieli rodzice. Nadal towarzyszyła im mama Marqueza, która na mój widok uśmiechnęła się pocieszająco. Dobrze, że w tym trudnym czasie będzie z nimi ktoś, kto mimo wszystko, zawsze trzyma głowę na karku i potrafi trzeźwo myśleć. Czego by nie mówić, Roser Alenta nadawała się do tej roli wprost idealnie.
-Będę się już zbierać. - odezwałam się jako pierwsza, stając na środku pomieszczenia, nieco niepewna tego, co zrobić dalej. Pierwsza z kanapy wstała mama, która od razu mocno mnie uściskała.
-Daj znać, jak tylko dojedziecie na miejsce, dobrze? - zapytała, na co kiwnęłam tylko głową. - I podziękuj jeszcze raz Marc'owi. To naprawdę złoty chłopak. - dodała, odsuwając się ode mnie. Lekko zmarszczyłam brwi w geście zdziwienia, bo przecież to nie jest pierwszy raz, kiedy mój przyjaciel odwozi mnie do Barcelony. Zresztą, założę się, że rodzice już mu nie raz i nie dwa za to podziękowali, kiedy to z nimi rozmawiał, podczas gdy ja pakowałam swoje rzeczy.
Zaraz za mamą podszedł tata, który również mocno mnie przytulił. Dla niego cała ta sytuacja musi być szczególnie trudna, w końcu babcia jest jego mamą. Oboje są ze sobą bardzo zżyci, co zresztą było zauważalne od zawsze. Dla kogoś obcego mogło się wydawać, że nie przejmuje się tym wszystkim jakoś szczególnie mocno, ale dla osoby, która dobrze go zna, łatwo było przejrzeć tę maskę twardego człowieka. Ten brak wesołych iskierek w oczach, które znajdują się tam niemal zawsze, te lekko zmarszczone czoło w geście zmartwienia, lekko pochylone plecy, jakby garbił się pod wpływem jakiegoś dużego ciężaru... Patrząc na niego, będącego w takim stanie, miałam ochotę po raz kolejny się rozpłakać i nigdzie się stąd nie ruszać.
-Dzwońcie do mnie, kiedy tylko będzie cokolwiek wiadomo, dobrze? - zapytałam, spoglądając uważnie najpierw na tatę, a potem na mamę. - Nawet jeśli to będzie jakiś mały szczególik, chcę o nim wiedzieć. - tym razem to oni pokiwali głowami na znak zgody. - Kocham was. - powiedziałam i tym razem przytuliłam ich oboje naraz. - Uważajcie na siebie.
-Ty też. - mama otarła dłonią łzę, która zapewne niekontrolowanie wypłynęła z jej oka. Podeszłam do mamy Marca, ją również chcąc przytulić.
-Uważaj na siebie Dani i nie martw się... - przytuliła mnie do siebie, zniżając głos do szeptu, który miał być słyszalny tylko dla mnie. - ...zajmę się twoimi rodzicami i będę trzymać rękę na pulsie.
-Dziękuję. - nie wiedziałam co jeszcze mogę oprócz tego dodać. Niby banalne, zwyczajne słowo, ale w tym momencie miało dla mnie ogromną wartość i miałam nadzieję, że kobieta tak to odbierze.
Nie chcąc, aby Marc czekał na mnie zbyt długo, jeszcze raz wyściskałam rodziców, by w końcu z ciężkim sercem opuścić dom. Mój przyjaciel czekał już na mnie w odpalonym samochodzie, na ulicy. Pospiesznie weszłam do środka, zapinając pasy i oddychając głęboko, chcąc jak najszybciej odgonić od siebie zbliżający się płacz.
-Powinnam z nimi zostać. - powiedziałam, kiedy tylko ruszyliśmy. - Powinnam olać te cholerne studia i zostać z moją rodziną. - dodałam, nadal walcząc z kolejnym emocjonalnym rozpadem.
-Powinnaś pozostać twarda, bo ostatnie czego teraz im potrzeba, to załamana córka. Będzie dobrze, Dani, jestem tutaj z tobą. - jakby na potwierdzenie swoich słów, położył prawą rękę na moim udzie, lekko ją ściskając. Spojrzałam na niego z delikatnym uśmiechem.
-Kocham cię, wiesz?
-Wiem. - on z kolei uśmiechnął się nieco szerzej. - I ja kocham ciebie. - dodał. Chwilę później kierował się już w stronę autostrady A2, która zaprowadzić nas miała prosto do Barcelony.

***

W mieszkaniu o dziwo nadal było pusto. Spodziewałam się, że jak tylko wejdę do środka to od razu będę zmuszona do oglądania moich współlokatorów. Nie to żebym narzekała na taki przebieg wydarzeń. Wręcz przeciwnie, miałam nadzieję, że taki stan utrzyma się jak najdłużej to jest możliwe.
-Rozgość się w pokoju, ja pójdę sprawdzić czy jest coś, co moglibyśmy zjeść na kolację. - odłożyłam klucze od mieszkania na biurko, podczas gdy Marc odstawił na podłogę moją torbę.
-Najpierw skorzystam z toalety, a potem ci pomogę, co ty na to?
-Jeśli tylko chcesz. - wzruszyłam ramionami i jako pierwsza ruszyłam do kuchni. Spoglądając na zawartość lodówki i szafek, a konkretniej rzecz ujmując, tych półek, które należały do mnie, jednego byłam pewna: szału nie było. Żadnej wyszukanej, godnej Gordona Ramsaya potrawy nie stworzę, co do tego nie ma żadnych wątpliwości.
-I co tam mamy? - Marc wszedł do pomieszczenia, podchodząc do mnie i zaglądając mi przez ramię.
-Właśnie myślę. - przygryzłam lekko dolną wargę. Jest makaron, jest mrożony szpinak, widziałam że jest jeszcze trochę sera feta, w puszce są suszone pomidory w szafce powinny znaleźć się jakieś suszone zioła i przyprawy... Biorąc pod uwagę, że mój przyjaciel, mimo wszystko, musiał uważać na to, co je, nie było łatwo skonstruować dobrą kolację - Masz chęć na penne*? - zapytałam w końcu.
-I ty się głupio pytasz? - uniósł lewą brew ku górze. - Bierzemy się do roboty! - dodał, uśmiechając się w ten swój niepowtarzalny sposób. Zwarci i gotowi zabraliśmy się do pracy.

***

Kolacja przebiegła w spokojnej, nieco dziwnej jak na nich atmosferze, ale niczego innego się nie spodziewał. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że Dani zacznie uśmiechać się na prawo i lewo, sypać żartami jak z rękawa i zachowywać się tak, jakby wszystko było w doskonałym porządku. To tak nie działa. Ona tak nie działa. Jest zbyt wrażliwą osobą, żeby cała ta sytuacja na nią nie wpłynęła. Nawet jeśli przed resztą świata będzie starała się udawać twardą, silną i niezależną, on znał ją zbyt dobrze, by się na to nabrać. Wystarczyło mu tylko jedno spojrzenie prosto w jej oczy, by móc czytać z niej jak z otwartej księgi.
Po samej kolacji, która, musiał przyznać, nawet im się udała, szybko posprzątali, pozmywali, by następnie zamknąć się w pokoju brunetki. Nie wiedział jak ma sprawić, żeby chociaż na moment przestała o tym wszystkim myśleć. Co zrobić, aby jakoś ją wesprzeć. Jasne, wiedział, że czegokolwiek by nie zrobił, cokolwiek by nie powiedział, to i tak będzie za mało, jednak mimo wszystko, nie miał zamiaru się poddać. Właśnie w tym momencie potrzebowała go jak najmocniej i on miał zamiar tam dla niej być.
Zresztą, nie tylko dla niej. Był bardzo zżyty z całą jej rodziną, jej rodziców traktował niemal jak swoich, jej dziadek i babcia byli tym samym dla niego. Za bardzo mu na nich wszystkich zależało, żeby nie zaoferować swojej pomocy, jakakolwiek ona by miała nie być.

"-Może powinniście się państwo skontaktować z jakąś prywatną kliniką? Wiadomo, że publiczna służba zdrowia to nigdy nie będzie to samo, co prywatna. - zaproponował, siedząc na kanapie w salonie, razem z rodzicami Dani i swoją mamą, czekając, aż dziewczyna skończy się pakować.
-Też o tym myśleliśmy, ale nie jesteśmy przekonani, czy stać nas na to wszystko. To nie są tanie rzeczy, Marc, poświęcilibyśmy na to wszystkie oszczędności, a i tak nie ma pewności, czy to by wystarczyło. - odpowiedziała mu mama brunetki. - Kontaktowaliśmy się już z resztą rodziny, ale wiecie jak to z nimi jest, od razu zaznaczyli, że nie mają jak się dołożyć. - dodała, spuszczając lekko wzrok. Mama Dani jest jedynaczką, oboje jej rodziców już nie żyje, a żadnej bliższej rodziny nie posiada. Natomiast tata Dani ma jeszcze dwójkę rodzeństwa, młodszą siostrę, która obecnie hula po świecie i chyba nikt dokładnie nie wie, gdzie się obecnie znajduje, oraz starszego brata, który od lat zmaga się z problemem jakim jest alkoholizm.
-Przecież ja mogę pomóc. - powiedział, a widząc, że pan Espinosa już otwiera usta, żeby coś powiedzieć, szybko dodał: - Nie chcę słyszeć nawet słowa sprzeciwu. Pieniądze nie są dla mnie żadnym problemem, to nie jest żadna wielka sprawa. - wzruszył ramionami, wcale nie mijając się z prawdą. - Dani jest dla mnie jak rodzina, zresztą, wy również i będę więcej niż szczęśliwy, jeśli tylko będę mógł pomóc.
-Jesteś pewien? - zapytał ojciec brunetki.
-Absolutnie. - odpowiedział z pewnością w głosie. Jego mama ścisnęła delikatnie jego dłoń, a rodzice Dani posłali w jego stronę delikatne uśmiechy.
-Nie ma dla nas większego szczęścia niż to, że jesteś obecny w życiu naszej córki i naszym. - odezwał się jej ojciec, a jemu momentalnie zrobiło się tak jakoś cieplej na sercu."

Patrząc teraz na brunetkę, która zmęczona całym tym dniem i stresem związanym z wszystkimi tymi wydarzeniami, zasnęła, nie doczekawszy nawet połowy filmu, westchnął delikatnie. Dani spała z głową na jego kolanach, oddychając głęboko i miarowo, a on sam nie mógł się powstrzymać przed tym, by delikatnym ruchem gładzić i przeczesywać jej włosy. Był pewien, że dobrze zrobił, kiedy zaproponował to wszystko jej rodzinie. Dla niego kwestia pieniędzy to naprawdę nie był problem, a im mogła pomóc walczyć o to, co najważniejsze. A najważniejsze dla nich w tym momencie było zdrowie tej starszej pani, która piekła cudowne ciasteczka drożdżowe, opowiadała najlepsze historie i która od zawsze traktowała go jak członka najbliższej rodziny. Robił to wszystko dla nich, ale przede wszystko robił to dla niej. Dla tej dziewczyny, która teraz tak spokojnie oddychała, będąc pogrążoną w niezwykle potrzebnym jej śnie, która zawsze go wspierała, zawsze była, kiedy jej potrzebował i w której zawsze miał oparcie. Dla tej dziewczyny był gotów zrobić naprawdę wszystko, bez względu na to, czym by to miało być. Był mega wielkim szczęściarzem, że miał ją w swoim życiu i nigdy nie przestanie być za to wdzięczny siłom wyższym.
Była jego przyjaciółką, jego pokrewną duszą, jego zaginioną cząsteczką własnej duszy. W pewien sposób była jego wszystkim i nigdy nie zostawi jej samej sobie. Co do tego nie miał absolutnie żadnych wątpliwości.






*******
*penne - makaron ;)
Najdziwniejszy rozdział jaki kiedykolwiek napisałam, amen o.O
Marc Marquez moim bogiem, przebić się z ostatniego miejsca na 5 potrafi tylko Mistrz, a Mistrz jest tylko jeden! <3



czwartek, 26 marca 2015

11.

Powrót do domu po blisko pięciu godzinach spędzonych z dziadkami w żadnym wypadku nie należał do najlepszych. Atmosfera radości, która towarzyszyła mi z samego rana, wyparowała jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ani ja, ani moi rodzice nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem, za bardzo pogrążeni w swoich własnych myślach.
A te myśli wcale nie były kolorowe.
Jak do tego doszło? Jak to się stało, że jedna z najważniejszych osób w moim życiu jest tak poważnie chora? Dlaczego akurat ona? Przecież ta kobieta zawsze była okazem perfekcyjnego zdrowia! Przez tyle lat nic, nawet głupiego przeziębienia! Gdyby nie fakt, że naprawdę widocznie schudła, skóra przybrała brzydki, szarawy odcień, pod jej oczami widniały ciemne cienie, a z oczu zniknął ten wesoły błysk, którym zawsze wszystkich obdarzała, byłabym święcie przekonana, że lekarze najzwyczajniej w świecie się pomylili. Przecież takie rzeczy się zdarzają, prawda? Niektóre wyniki badań się zawieruszają, inne podmieniają, niektóre wychodzą błędnie, albo są błędnie interpretowane. Lekarze w końcu są tylko ludźmi, prawda?
Boże, kogo ja chcę oszukać? Moja babcia umiera, nie zostało jej dużo czasu, a ja kompletnie nie miałam pojęcia jak się w tej sytuacji odnaleźć. Bo czy w ogóle jest na to jakaś recepta, jakiś sprawdzony przepis, jakaś reguła odnośnie tego, jak zachowywać się w takich chwilach? Szczerze w to wątpię.
Gdyby nie fakt, że dzisiaj muszę wrócić do Barcelony, przygotować się do kolejnego tygodnia spędzonego na uczelni, absolutnie nikt nie byłby w stanie wyrwać mnie z domu babci. Już i tak spędziliśmy tam stanowczo zbyt dużo czasu, biorąc pod uwagę, że nadal nie jestem spakowana, a miałam w planach zdążyć na pociąg. Wolałam dzisiaj dać spokój tacie i nie zmuszać go do niepotrzebnej jazdy do Barcelony żeby mnie odwieźć. Ma zdecydowanie inne rzeczy, ważniejsze rzeczy, na głowie i ostatnie czego mu potrzeba to podróż samochodem tyle kilometrów, podczas któej na pewno nie mógłby się skupić. Jeszcze tego by brakowało, żeby przez to wszystko wylądował w jakimś rowie, albo nie daj boże miał jakiś poważniejszy wypadek.
Tak, moi rodzice to bardzo prorodzinni ludzie. Myślę, że odziedziczyłam to po nich i nie czuję się z tego powodu dziwnie. Bo co dziwnego jest w tym, że traktuję rodzinę jako najwyższą wartość, zrobiłabym dla niej wszystko i gdyby ich zabrakło nie wiem co by się ze mną stało? Wszyscy jesteśmy ze sobą bardzo zżyci, kiedy jedna osoba ma problem, momentalnie znajduje się ktoś, kto chce pomóc. Było tak od najmłodszych lat, ja sama miałam to wpajane od dzieciństwa i nic dziwnego w tym, że teraz wszyscy tak bardzo przeżywamy tę chorą sytuację.
Wiem, babcia nie należy do najmłodszych osób, poza tym, nie oszukujmy się, taka jest kolej rzeczy. Jedni się rodzą, inni umierają. Normalna sprawa. Ale chociażbym nie wiem jak bardzo chciała, to w tym momencie nie potrafiłam wyobrazić sobie świata bez tej jednej, konkretnej osoby. W mojej wizji, na moim idealnym obrazku ona jest i zawsze będzie.
Z tego wszystkiego nawet nie zorientowałam się, że jesteśmy już z powrotem w mojej kochanej Cerverze. Tak to bywa, kiedy jest się całkowicie pochłoniętym przez myśli do tego stopnia, że zapomina się o otaczającym świecie. Tata bez żadnego słowa zatrzymał się koło domu, pozwalając nam wysiąść, by samemu móc odprowadzić samochód z powrotem do garażu. Obie z mamą, w zupełnej ciszy i lekko spuszczonymi głowami, weszłyśmy do środka. Nie zdjęłam nawet butów, weszłam tylko do swojego pokoju i odpaliłam szybko laptopa, sprawdzając, czy pociąg aby na pewno rusza do Barcelony o normalnej godzinie. Wolałam się upewnić. Zegar pokazywał godzinę 16:47, a znaczyło to, że mam ledwie godzinę do pojawienia się na dworcu, a nie jestem nawet do końca spakowana. Westchnęłam głośno. Pakowanie musi jeszcze poczekać, zdecydowanie potrzeba mi w tym momencie czegoś innego.
-Mamo, wychodzę! - krzyknęłam w stronę rodzicielki, krzątającej się po kuchni. Zapewne przygotowywała tacie jego ulubioną kawę. Nie czekając na żaden odzew z ich strony, szybko zbiegłam po schodach na dół, by kilka sekund później stać już przed drzwiami sąsiadującego z nami domu. Rozmowa z Marc'iem to w tym momencie był mój priorytet. Zadzwoniłam dzwonkiem, czekając na jakąś reakcję.
-Tak? - z domofonu rozległ się głos mamy chłopaków.
-Dzień dobry, to ja. - odpowiedziałam, odchrząkując lekko. Byłam święcie przekonana o tym, że prędzej czy później dopadnie mnie histeryczny płacz i absolutnie nie mogłam zrobić nic, żeby jakoś temu zapobiec.
Kilka sekund później drzwi się otworzyły i stanęła w nich pani Marquez.
-Dani, wejdź. - posłała mi ten swój promienny uśmiech, wpuszczając do środka. - Nie miałaś być dzisiaj już w Barcelonie? - zapytała.
-Jadę pociągiem dopiero za godzinę. - odpowiedziałam. - Marc jest w domu?
-Tak, siedzi w pokoju i znając życie gra w te swoje durne gry. - kobieta przewaliła oczami. - Dobrze, że jesteś, przynajmniej na moment go oderwiesz od tego wszystkiego. - dodała, a mi momentalnie coś zaświtało w głowie.
-Mogę mieć do pani prośbę? - zatrzymałam się w połowie schodów, kierując się do góry. - Mogłaby pani pójść teraz do mojej mamy? Wydaje mi się, że bardzo by jej się to teraz przydało.
-Coś się stało? - jego głos automatycznie zabrzmiał nawet nie nutką, a całą symfonią zaniepokojenia.
-Po prostu... Mogłaby pani? - nie miałam siły jej teraz wszystkiego tłumaczyć. Jestem pewna, że jak tylko zacznę o tym opowiadać, to zaleję się doszczętnie łzami, a naprawdę wolałabym to robić w zaciszu pokoju mojego przyjaciela, a nie na forum publicznym. Pani Marquez najwyraźniej wyczuła, co jest grane, bo tylko pokiwała twierdząco głową, przytuliła mnie do siebie w geście okazującym nieme wsparcie, po czym zawróciła na pięcie i zeszła na dół. Chwilę później mogłam usłyszeć odgłos zamykanych drzwi, a więc zrobiła to, o co ją prosiłam. Westchnęłam głośno, samemu kierując się na górę, a następnie do pokoju Marca.
Zapukałam cicho do drzwi.
-Tak? - słysząc głos bruneta, weszłam niepewnie do środka.
-Masz chwilę? - zapytałam. Marc odwrócił się szybko w moją stronę, stopując grę i odkładając pada na bok.
-Dani? Już przyszłaś się pożegnać? Przecież do pociągu masz jeszcze trochę czasu... - zmarszczył brwi w lekkim zdziwieniu. Wystarczyło mu jedno spojrzenie na moją twarz, jedno spojrzenie w moje oczy i byłam pewna, że już wiedział, że coś się dzieje. - Co się stało? - od razu wstał z łóżka, pospiesznie do mnie podchodząc. Położył swoje dłonie na moich ramionach i lekko się pochylił, żeby być ze mną na równi.
-Ja... - nie miałam pojęcia jak zacząć cały temat.  Nie miałam pojęcia jak ubrać to wszystko w słowa. Poza tym, było coś jeszcze. Miałam w sobie takie głupie przekonanie, że jeśli powiem o tym na głos, jeśli przekażę to komuś innemu, to te słowa zaczną żyć własnym życiem i w pewien sposób ostatecznie potwierdzą to, czego tak bardzo chciałabym się wyprzeć. Wiem, to totalnie irracjonalne i na poziomie małego dziecka, które zasłania oczy i myśli, że skoro ono nikogo nie widzi, to nikt nie jest w stanie widzieć jego.
-Chodź, usiądziemy. - z rozmyślania wyrwał mnie dźwięk głosu Marca, który delikatnym gestem popchnął mnie za sobą na łóżko. - Już będziesz mówić? - zapytał, chwytając moje dłonie w geście otuchy. Wzięłam w płuca głęboki haust powietrza, a potem już jakoś poszło.
-Moja babcia umiera. - co innego o tym usłyszeć, a co innego o tym mówić. - Właśnie od nich wróciliśmy, a ja od razu przyszłam tutaj. - moje oczy zaszły łzami. - Ona naprawdę umiera, rozumiesz? Nie możemy absolutnie nic z tym zrobić, nie ma niczego, co mogłoby jej pomóc. Umiera i... tyle. - nie wytrzymałam, rozpłakałam się jak małe, bezbronne, zranione dziecko. Nie minęła nawet sekunda, a już tonęłam w uścisku ramion mojego przyjaciela, mocząc jego koszulkę swoimi łzami. Jego dłonie delikatnie gładziły tył mojej głowy i plecy, a ja kompletnie nie mogłam się uspokoić. Byłam totalnym emocjonalnym wrakiem.
-Ale jak to umiera? Co się stało? - zapytał kilka minut później, kiedy mój płacz wyraźnie się uspokoił. Nadal jednak nie przerywaliśmy naszego uścisku i, szczerze powiedziawszy, tego było mi trzeba.
-Była u lekarza, źle się czuła, myślała, że to nic takiego, a tu niespodzianka. - pociągnęłam nosem. - To rak. Rak trzustki w stopniu zaawansowanym. Na dodatek z kilkoma przerzutami. Lekarz dał jasno do zrozumienia, że nie ma już dla niej nadziei, a bynajmniej tak twierdzi babcia. - odpowiedziałam, wyjaśniając tym samym dokładniej całą tę sytuację. - Kompletnie nie wiem, co mam w tej sytuacji zrobić. Nie wiem, co mam o tym myśleć, jak się zachowywać, za co się zabrać. Po prostu... nie wiem. - pokiwałam ze zrezygnowaniem głową.
-Przede wszystkim odetchnij głęboko. - Marc odsunął się lekko, chwytając moją twarz w swoje dłonie i patrząc się intensywnie prosto w moje oczy. Posłusznie wzięłam kilka głębszych oddechów, uspokajając się tym samym chociaż w niewielkim stopniu. - Po drugie zdecydowanie musicie skontaktować się z tym lekarzem i omówić całą tę sytuację. Może twoja babcia źle coś zrozumiała i za bardzo wszystko podkoloryzowała? Nie możesz się teraz poddawać i tak szybko tracić nadzieję, rozumiesz? - potulnie pokiwałam głową.
-Rodzice na pewno jak najszybciej się tym zajmą. Znając życie już coś robią. Cholernie mocno chciałabym teraz być tutaj z nimi, ale nie mogę, bo nie mogę opuścić zajęć. - mimowolnie się skrzywiłam. - Cholera, w sumie to muszę już iść do domu, niedługo mam pociąg, a nie jestem nawet spakowana. Nawet nie zaczęłam tego robić! - zerwałam się na równe nogi.
-Spokojnie. - pociągnął mnie z powrotem na miejsce. - Zaraz pójdziemy do ciebie, pomogę ci się spakować, a potem odwiozę cię do Barcelony, okej?
-Daj spokój, nie mogę... - nie dał mi dokończyć.
-Cicho, nic nie mów. - pokiwał przecząco głową. - Nie powiem, że masz nie płakać, bo wiem, że to ciężkie, nie powiem, że będzie dobrze, bo to tylko puste słowa. Powiem ci tylko, że nie jesteś sama, jestem tutaj z Tobą i dla ciebie i cokolwiek by się nie działo, zawsze będę. Dobrze? - ponownie chwycił moją twarz w swoje dłonie. Ponownie wpatrzył mi się prosto w oczy. Ponownie czułam od niego niesamowite wsparcie i, co najważniejsze, ponownie byłam wdzięczna wszystkim siłom na tym świecie, że obdarowali mnie tak wspaniałą osobą i jego przyjaźnią.
Bo wiem, że nie jestem sama i wiem, że z nim po mojej stronie, jestem w stanie sprostać niemal wszystkiemu.




*******
Nie jest jakoś spektakularnie długo, ale jest :)
Nowy sezon, nowa fala weny, nowe jaranie się jak nie wiem co :D
Dzień dobry, MotoGP <3


tak, panu też dzień dobry, Panie Marquez <3

wtorek, 24 lutego 2015

10.

Dzień filmowy spędzony w domu Marquezów oczywiście znacznie się przeciągnął. Mieliśmy obejrzeć jeden film, który szybko przemienił się w dwa, a dwa w cztery. Nie jestem do końca pewna o czym w ogóle był ten ostatni, wybierany zresztą przez Marca, bo najzwyczajniej w świecie zasnęłam, znajdując sobie wygodną pozycję z głową na udach mojego przyjaciela. Tak, wygodna z niego poduszka i uwielbiam ten fakt wykorzystywać. Nie to żeby jakoś specjalnie z tego powodu protestował. Co to, to nie. Zresztą, nawet gdyby próbował, to był zbyt wygodną alternatywą w porównaniu do oparcia kanapy, żebym cokolwiek miała zmienić w swojej pozycji.
Tak czy inaczej, miałam wrócić do domu w miarę szybko, żeby w niedzielę obudzić się na tyle wcześnie, żeby pojechać z rodzicami do dziadków. Nie widziałam ich już prawie miesiąc, a biorąc pod uwagę fakt, że naprawdę ich uwielbiam, był to stanowczo zbyt długi okres czasu. Stęskniłam się za nimi, bez dwóch zdań i nie było szans, żebym pozwoliła rodzicom pojechać do nich beze mnie.
Skończyło się na tym, że spędziłam noc śpiąc w pokoju Marca, a rano, obudzona przez jego mamę (ta kobieta jest wybitnie rannym ptaszkiem, plus za każdym razem wychodzi z założenia, że przez sen musimy umierać z głodu i zdecydowanie pora na śniadanie, zanim zapadniemy w głodową śpiączkę) szybko pozbierałam swoje rzeczy i wróciłam do domu. Rodzice już nawet nie komentowali faktu, że spędziłam noc poza domem. Po tylu latach już przywykli. Tym bardziej, że dokładnie wiedzieli gdzie byłam, z kim byłam i że niebezpieczeństwo to ostatnia rzecz, która mogła mi grozić. No, chyba że mówimy o niebezpieczeństwie w postaci pokopania przez sen przez Marqueza. Tak, ten człowiek koszmarnie się wierci i czasami mam wrażenie, że non stop śni mu się, że jest na zawodach. Brakuje mi jeszcze tego, żeby warczał przez sen, naśladując odgłos pędzącego motocykla. Byłoby to idealnym dopełnieniem obrazka.
-Za 20 minut wyjeżdżamy, jedziesz z nami? - zapytała mama, wkładając kubek po kawie do zlewu. Nie mam pojęcia, jak ona może w ogóle pić to ohydztwo, ale, zgodnie z jej normą, dzień bez minimum dwóch kaw, to dzień stracony.
-Jasne, idę się przebrać i trochę ogarnąć. - odpowiedziałam, od razu kierując się do swojego pokoju. Wiedziałam, że na poranny prysznic nie mam już czasu, więc tylko wyciągnęłam z szafy nowy komplet ubrań, po czym z tym wszystkim ruszyłam do łazienki. Ekspresowa poranna toaleta, ubranie się, ogarnięcie moich wkurzających włosów (tym razem pomogła tylko gumka i splątanie ich w niedbałego koka na czubku głowy), delikatny makijaż i mogłam się pokazać światu. W pokoju wciągnęłam na nogi moje ulubione, lekko już znoszone, białe trampki za kostkę, do kieszeni krótkich dżinsowych spodenek (pogoda na dworze była zdecydowanie obłędna!) wcisnęłam telefon i dopiero wtedy, w pełni gotowa, zeszłam na dół. Tata właśnie sięgał z szafki kluczyki od samochodu, a mama kończyła zapinanie swoich butów.
-Gotowe? - spojrzał na nas z uwagą i widząc, że obie zgodnie kiwamy głowami, wyszedł z domu, kierując się prosto do garażu, z którego musiał wyprowadzić samochód.
Sama podróż do miejsca, w którym mieszkają moi dziadkowie, nie należy do najdłuższych. Położona trochę ponad 15 kilometrów miejscowość Montmaneu oddalona jest od nas jakieś 15 minut jazdy samochodem, na dodatek autostradą. Jest to niewielka miejscowość, otoczona mnóstwem pagórków, cudownych zielonych łąk i sporej ilości wiatraków. Wąskie uliczki, kolorowe budynki i absolutnie swojski klimat sprawiały, że zawsze z uśmiechem tam przyjeżdżałam. Jako dziecko wiele razy nie mogłam doczekać się kilku dni wolnych, które mogłabym tam spędzić. Kiedy już trochę podrosłam, nie chcąc non stop ciągnąć za sobą rodziców, wiele razy jeździłam tam rowerem. Niejednokrotnie towarzyszył mi Marc czy Alex. Moi dziadkowie ich uwielbiają, odkąd pamiętam określają ich mianem swoich wnucząt i generalnie w pełni wciągnęli ich do rodziny. To na serio świetna sprawa, że moja najbliższa rodzina tak ich traktuje.
Piętnaście minut później parkowaliśmy już przed niewielkim domem zamieszkanym przez moich dziadków ze strony ojca. Na mojej twarzy mimowolnie pojawił się uśmiech, widząc te wszystkie znajome strony. Matko, czułam się jakbym po latach wygnania wróciła w rodzinne strony! Chyba się starzeję...
Dziadek najwyraźniej zaalarmowany jakimiś hałasami przed domem, szybko wyszedł na zewnątrz i wystarczyło jedno spojrzenie w naszą stronę, a jego napięty wyraz twarzy zmienił się w promienny uśmiech.
-Dani, dziecko drogie! - od razu wystawił w moją stronę swoje ręce, olewając moich rodziców, a ja nie czekając nawet sekundy, mocno się w nie wtuliłam. - Gdzieś ty się podziewała tak długo, że nawet nie miałaś czasu odwiedzić starych dziadków?
-Studia, dziadku, studia. - odpowiedziałam po prostu.
-I pewnie ten chłopak od Marquezów, co? - zapytał z szerokim uśmiechem, odsuwając się lekko ode mnie i patrząc na mnie tym swoim figlarnym wzrokiem. Przewaliłam oczami, podczas gdy moi rodzice parsknęli śmiechem. Tak, zarówno babcia jak i dziadek również należą do tego samego klubu co moja mama (i mama braci Marquez, że o reszcie jego rodziny nie wspomnę), której głównym celem jest spiknąć ze sobą Danielle i Marca. Słowo daję, im starsi tym gorsi.
-Hector, z kim rozmawiasz? - zza dziadka wyłoniła się postać babci, która na nasz widok uśmiechnęła się równie szeroko co dziadek. - A to Ci dopiero niespodzianka!
-Cześć babciu. - szybko do niej podeszłam, mocno się przytulając. Z lekkim zdziwieniem stwierdziłam, że babcia mocno straciła na wadze. Przytulając ją niemal czułam jej kości wbijające się w moje ciało. Odsunęłam się od niej, patrząc na nią z uwagą. - Wszystko w porządku?
-Tak, skarbeńku, wejdźcie do środka! - szybko mnie zbyła, zapraszając nas do domu. Może byłam przewrażliwiona, ale zdecydowanie coś było nie do końca w porządku. "Przestań krakać!" - zbluzgałam samą siebie, wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi.

***

-Więc mówicie, że wszystko u was w porządku? - zapytał dziadek, kiedy w końcu dokładnie wypytali całą naszą trójkę odnośnie tego, co się u nas działo w ostatnim czasie. I mówiąc "dokładnie", naprawdę mam to na myśli. Musiałam opowiedzieć co słychać na studiach, jak mi się żyje w Barcelonie, co słychać u moich przyjaciół ("a dlaczego ani Marc, ani Alex nie przyjechali z wami?") i generalnie w skrócie streścić ostatni miesiąc. Rodziców też to nie ominęło, ale oni nie mieli aż tak wiele do powiedzenia, skoro są znacznie częstszymi gośćmi u dziadków niż ja.
-W jak największym. - odpowiedziała mama, uśmiechając się delikatnie i kierując swój wzrok na babcie. A więc ona też zauważyła, że coś jest nie w porządku.
Od samego początku naszej wizyty, coś było nie tak. Babcia, zawsze dusza towarzystwa, całkowicie ustąpiła pola dziadkowi, który to ciągnął całą rozmowę. Sama od czasu do czasu wtrącała krótkie zdania i uśmiechała się niby szeroko, ale ten uśmiech w żadnym stopniu nie dosięgał do jej oczu. Znałam ich zbyt dobrze żeby wiedzieć, że coś jest na rzeczy. A skoro sami nie chcą nic powiedzieć, to trzeba ich jakoś nakłonić.
-Dobra, mówcie w końcu o co chodzi. - zaczęłam, odstawiając na stół kubek do połowy wypełniony moją ulubioną, owocową herbatą.
-Nie wiem o czym mówisz. - babcia lekko się spięła, a dziadek spuścił wzrok w dół, zupełnie jakby nagle niezwykle zainteresowała go podłoga.
-Dajcie spokój, widzimy, że coś jest nie tak. - do rozmowy wtrącił się mój ojciec. - Mamo? - spojrzał na swoją rodzicielkę. - Tato? - tym razem skierował się do dziadka, chcąc jego zmusić do mówienia.
-Maria, nie ma co dłużej tego ukrywać. - dziadek zwrócił się do swojej żony, która po kilku sekundach westchnęła głośno i pokiwała głową na znak zgody. Jej mina wyrażała totalną kapitulację i, co mnie najbardziej zdziwiło, rezygnację.
-Trzy dni temu byłam u lekarza. Od dawna bolał mnie brzuch, miałam problemy z załatwieniem się, często wymiotowałam... - zaczęła, a ja już wtedy wiedziałam, że to, co usłyszę, ani trochę mi się nie spodoba. - Myślałam, że to zwykłe zatrucie, na starość często się to zdarza, a w końcu nie jestem już pierwszej świeżości. - babcia siliła się na żart, ale chyba nikomu znajdującemu się obecnie w salonie, nie było ani trochę do śmiechu. Atmosfera zdecydowanie była zbyt napięta i pełna czegoś dziwnego, trudnego do określenia.  - Zrobili mi jakieś badania, wiecie, że ja to się dokładnie na tym wszystkim nie znam. - machnęła niedbale ręką. - Wczoraj do mnie zadzwonili, że są już wyniki i że muszę się zgłosić jeszcze raz do lekarza. Poprosiłam Martina i pojechaliśmy. - przerwała. Martin to ich sąsiad, nieco po czterdziestce. Bardzo często im pomaga, kiedy muszą jechać do większego miasta, a rodzice akurat nie mają czasu.
-No i? Co powiedział lekarz? - dociekała mama i w tym momencie nie byłam pewna, czy chcę w ogóle usłyszeć odpowiedź.
-To rak. - usłyszałam, a w salonie momentalnie zapadła niemal przejmująca cisza. - Rak trzustki. - dodała, chcąc być bardziej konkretną.
Przez moment totalnie nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Zaśmiać się i powiedzieć, że tym razem ten żart babci się absolutnie nie udał, zacząć krzyczeć, że lekarze na pewno się pomylili czy może zacząć płakać, bo to wszystko brzmi strasznie.
-Słucham? - tata otrząsnął się jako pierwszy. Zamrugał nerwowo oczami, kręcąc się na swoim miejscu. - Ale da się to wyleczyć, prawda? Rozmawialiście już o leczeniu i wszystkich tych sprawach?
-Synku... - babcia spojrzała na mojego tatę z tą czułością w oczach, a w ich kącikach powoli zaczęła pojawiać się wilgoć. Nie, w żadnym wypadku nie! Przez tyle lat mojego życia, ani razu nie widziałam, żeby babcia płakała. To zawsze była twarda, niezłomna, wiecznie uśmiechnięta i podchodząca do życia na dużym luzie kobieta. Nie panikowała, zawsze opanowana, pierwsza do żartów i zabawy, nie może być teraz inaczej!
-Nie, nawet nie chcę tego słyszeć! - mój tata uniósł lekko głos. - Kiedy zaczynasz leczenie? - dalej upierał się twardo przy swoim. Byłam jak zaczarowana, niezdolna do wydobycia ze swojego gardła nawet jednego dźwięku.
-Już za późno. - babcia w końcu powiedziała to, czego wszyscy się obawialiśmy. Czego ja się obawiałam. - Okazało się, że są już przerzuty na jelito, wątrobę i płuco. Wszystkie w zaawansowanym stadium. Jestem stara, ale wiem, o czym to wszystko świadczy.
Wiem, o czym to świadczy, wiem o czym to świadczy, wiem o czym to świadczy.
Jej słowa obijały się w mojej głowie jak jakaś chora, niechciana mantra. A najgorsze w tym wszystkim było to, że ja też wiedziałam, o czym to świadczy.
Moja babcia umiera i nic nie jesteśmy w stanie z tym zrobić.




*******
Nie ma to jak przeczytać jedno zdanie, całkowicie bez sensu, coś o padającym deszczu i dostać takiego przypływu weny, żeby napisać ciurkiem cały rozdział.
Tak, zdecydowanie tego mi było trzeba! <3


PS: a do sezonu jeszcze 33 dni. Matko, niech ten czas leci szybciej! *_*