wtorek, 24 lutego 2015

10.

Dzień filmowy spędzony w domu Marquezów oczywiście znacznie się przeciągnął. Mieliśmy obejrzeć jeden film, który szybko przemienił się w dwa, a dwa w cztery. Nie jestem do końca pewna o czym w ogóle był ten ostatni, wybierany zresztą przez Marca, bo najzwyczajniej w świecie zasnęłam, znajdując sobie wygodną pozycję z głową na udach mojego przyjaciela. Tak, wygodna z niego poduszka i uwielbiam ten fakt wykorzystywać. Nie to żeby jakoś specjalnie z tego powodu protestował. Co to, to nie. Zresztą, nawet gdyby próbował, to był zbyt wygodną alternatywą w porównaniu do oparcia kanapy, żebym cokolwiek miała zmienić w swojej pozycji.
Tak czy inaczej, miałam wrócić do domu w miarę szybko, żeby w niedzielę obudzić się na tyle wcześnie, żeby pojechać z rodzicami do dziadków. Nie widziałam ich już prawie miesiąc, a biorąc pod uwagę fakt, że naprawdę ich uwielbiam, był to stanowczo zbyt długi okres czasu. Stęskniłam się za nimi, bez dwóch zdań i nie było szans, żebym pozwoliła rodzicom pojechać do nich beze mnie.
Skończyło się na tym, że spędziłam noc śpiąc w pokoju Marca, a rano, obudzona przez jego mamę (ta kobieta jest wybitnie rannym ptaszkiem, plus za każdym razem wychodzi z założenia, że przez sen musimy umierać z głodu i zdecydowanie pora na śniadanie, zanim zapadniemy w głodową śpiączkę) szybko pozbierałam swoje rzeczy i wróciłam do domu. Rodzice już nawet nie komentowali faktu, że spędziłam noc poza domem. Po tylu latach już przywykli. Tym bardziej, że dokładnie wiedzieli gdzie byłam, z kim byłam i że niebezpieczeństwo to ostatnia rzecz, która mogła mi grozić. No, chyba że mówimy o niebezpieczeństwie w postaci pokopania przez sen przez Marqueza. Tak, ten człowiek koszmarnie się wierci i czasami mam wrażenie, że non stop śni mu się, że jest na zawodach. Brakuje mi jeszcze tego, żeby warczał przez sen, naśladując odgłos pędzącego motocykla. Byłoby to idealnym dopełnieniem obrazka.
-Za 20 minut wyjeżdżamy, jedziesz z nami? - zapytała mama, wkładając kubek po kawie do zlewu. Nie mam pojęcia, jak ona może w ogóle pić to ohydztwo, ale, zgodnie z jej normą, dzień bez minimum dwóch kaw, to dzień stracony.
-Jasne, idę się przebrać i trochę ogarnąć. - odpowiedziałam, od razu kierując się do swojego pokoju. Wiedziałam, że na poranny prysznic nie mam już czasu, więc tylko wyciągnęłam z szafy nowy komplet ubrań, po czym z tym wszystkim ruszyłam do łazienki. Ekspresowa poranna toaleta, ubranie się, ogarnięcie moich wkurzających włosów (tym razem pomogła tylko gumka i splątanie ich w niedbałego koka na czubku głowy), delikatny makijaż i mogłam się pokazać światu. W pokoju wciągnęłam na nogi moje ulubione, lekko już znoszone, białe trampki za kostkę, do kieszeni krótkich dżinsowych spodenek (pogoda na dworze była zdecydowanie obłędna!) wcisnęłam telefon i dopiero wtedy, w pełni gotowa, zeszłam na dół. Tata właśnie sięgał z szafki kluczyki od samochodu, a mama kończyła zapinanie swoich butów.
-Gotowe? - spojrzał na nas z uwagą i widząc, że obie zgodnie kiwamy głowami, wyszedł z domu, kierując się prosto do garażu, z którego musiał wyprowadzić samochód.
Sama podróż do miejsca, w którym mieszkają moi dziadkowie, nie należy do najdłuższych. Położona trochę ponad 15 kilometrów miejscowość Montmaneu oddalona jest od nas jakieś 15 minut jazdy samochodem, na dodatek autostradą. Jest to niewielka miejscowość, otoczona mnóstwem pagórków, cudownych zielonych łąk i sporej ilości wiatraków. Wąskie uliczki, kolorowe budynki i absolutnie swojski klimat sprawiały, że zawsze z uśmiechem tam przyjeżdżałam. Jako dziecko wiele razy nie mogłam doczekać się kilku dni wolnych, które mogłabym tam spędzić. Kiedy już trochę podrosłam, nie chcąc non stop ciągnąć za sobą rodziców, wiele razy jeździłam tam rowerem. Niejednokrotnie towarzyszył mi Marc czy Alex. Moi dziadkowie ich uwielbiają, odkąd pamiętam określają ich mianem swoich wnucząt i generalnie w pełni wciągnęli ich do rodziny. To na serio świetna sprawa, że moja najbliższa rodzina tak ich traktuje.
Piętnaście minut później parkowaliśmy już przed niewielkim domem zamieszkanym przez moich dziadków ze strony ojca. Na mojej twarzy mimowolnie pojawił się uśmiech, widząc te wszystkie znajome strony. Matko, czułam się jakbym po latach wygnania wróciła w rodzinne strony! Chyba się starzeję...
Dziadek najwyraźniej zaalarmowany jakimiś hałasami przed domem, szybko wyszedł na zewnątrz i wystarczyło jedno spojrzenie w naszą stronę, a jego napięty wyraz twarzy zmienił się w promienny uśmiech.
-Dani, dziecko drogie! - od razu wystawił w moją stronę swoje ręce, olewając moich rodziców, a ja nie czekając nawet sekundy, mocno się w nie wtuliłam. - Gdzieś ty się podziewała tak długo, że nawet nie miałaś czasu odwiedzić starych dziadków?
-Studia, dziadku, studia. - odpowiedziałam po prostu.
-I pewnie ten chłopak od Marquezów, co? - zapytał z szerokim uśmiechem, odsuwając się lekko ode mnie i patrząc na mnie tym swoim figlarnym wzrokiem. Przewaliłam oczami, podczas gdy moi rodzice parsknęli śmiechem. Tak, zarówno babcia jak i dziadek również należą do tego samego klubu co moja mama (i mama braci Marquez, że o reszcie jego rodziny nie wspomnę), której głównym celem jest spiknąć ze sobą Danielle i Marca. Słowo daję, im starsi tym gorsi.
-Hector, z kim rozmawiasz? - zza dziadka wyłoniła się postać babci, która na nasz widok uśmiechnęła się równie szeroko co dziadek. - A to Ci dopiero niespodzianka!
-Cześć babciu. - szybko do niej podeszłam, mocno się przytulając. Z lekkim zdziwieniem stwierdziłam, że babcia mocno straciła na wadze. Przytulając ją niemal czułam jej kości wbijające się w moje ciało. Odsunęłam się od niej, patrząc na nią z uwagą. - Wszystko w porządku?
-Tak, skarbeńku, wejdźcie do środka! - szybko mnie zbyła, zapraszając nas do domu. Może byłam przewrażliwiona, ale zdecydowanie coś było nie do końca w porządku. "Przestań krakać!" - zbluzgałam samą siebie, wchodząc do środka i zamykając za sobą drzwi.

***

-Więc mówicie, że wszystko u was w porządku? - zapytał dziadek, kiedy w końcu dokładnie wypytali całą naszą trójkę odnośnie tego, co się u nas działo w ostatnim czasie. I mówiąc "dokładnie", naprawdę mam to na myśli. Musiałam opowiedzieć co słychać na studiach, jak mi się żyje w Barcelonie, co słychać u moich przyjaciół ("a dlaczego ani Marc, ani Alex nie przyjechali z wami?") i generalnie w skrócie streścić ostatni miesiąc. Rodziców też to nie ominęło, ale oni nie mieli aż tak wiele do powiedzenia, skoro są znacznie częstszymi gośćmi u dziadków niż ja.
-W jak największym. - odpowiedziała mama, uśmiechając się delikatnie i kierując swój wzrok na babcie. A więc ona też zauważyła, że coś jest nie w porządku.
Od samego początku naszej wizyty, coś było nie tak. Babcia, zawsze dusza towarzystwa, całkowicie ustąpiła pola dziadkowi, który to ciągnął całą rozmowę. Sama od czasu do czasu wtrącała krótkie zdania i uśmiechała się niby szeroko, ale ten uśmiech w żadnym stopniu nie dosięgał do jej oczu. Znałam ich zbyt dobrze żeby wiedzieć, że coś jest na rzeczy. A skoro sami nie chcą nic powiedzieć, to trzeba ich jakoś nakłonić.
-Dobra, mówcie w końcu o co chodzi. - zaczęłam, odstawiając na stół kubek do połowy wypełniony moją ulubioną, owocową herbatą.
-Nie wiem o czym mówisz. - babcia lekko się spięła, a dziadek spuścił wzrok w dół, zupełnie jakby nagle niezwykle zainteresowała go podłoga.
-Dajcie spokój, widzimy, że coś jest nie tak. - do rozmowy wtrącił się mój ojciec. - Mamo? - spojrzał na swoją rodzicielkę. - Tato? - tym razem skierował się do dziadka, chcąc jego zmusić do mówienia.
-Maria, nie ma co dłużej tego ukrywać. - dziadek zwrócił się do swojej żony, która po kilku sekundach westchnęła głośno i pokiwała głową na znak zgody. Jej mina wyrażała totalną kapitulację i, co mnie najbardziej zdziwiło, rezygnację.
-Trzy dni temu byłam u lekarza. Od dawna bolał mnie brzuch, miałam problemy z załatwieniem się, często wymiotowałam... - zaczęła, a ja już wtedy wiedziałam, że to, co usłyszę, ani trochę mi się nie spodoba. - Myślałam, że to zwykłe zatrucie, na starość często się to zdarza, a w końcu nie jestem już pierwszej świeżości. - babcia siliła się na żart, ale chyba nikomu znajdującemu się obecnie w salonie, nie było ani trochę do śmiechu. Atmosfera zdecydowanie była zbyt napięta i pełna czegoś dziwnego, trudnego do określenia.  - Zrobili mi jakieś badania, wiecie, że ja to się dokładnie na tym wszystkim nie znam. - machnęła niedbale ręką. - Wczoraj do mnie zadzwonili, że są już wyniki i że muszę się zgłosić jeszcze raz do lekarza. Poprosiłam Martina i pojechaliśmy. - przerwała. Martin to ich sąsiad, nieco po czterdziestce. Bardzo często im pomaga, kiedy muszą jechać do większego miasta, a rodzice akurat nie mają czasu.
-No i? Co powiedział lekarz? - dociekała mama i w tym momencie nie byłam pewna, czy chcę w ogóle usłyszeć odpowiedź.
-To rak. - usłyszałam, a w salonie momentalnie zapadła niemal przejmująca cisza. - Rak trzustki. - dodała, chcąc być bardziej konkretną.
Przez moment totalnie nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Zaśmiać się i powiedzieć, że tym razem ten żart babci się absolutnie nie udał, zacząć krzyczeć, że lekarze na pewno się pomylili czy może zacząć płakać, bo to wszystko brzmi strasznie.
-Słucham? - tata otrząsnął się jako pierwszy. Zamrugał nerwowo oczami, kręcąc się na swoim miejscu. - Ale da się to wyleczyć, prawda? Rozmawialiście już o leczeniu i wszystkich tych sprawach?
-Synku... - babcia spojrzała na mojego tatę z tą czułością w oczach, a w ich kącikach powoli zaczęła pojawiać się wilgoć. Nie, w żadnym wypadku nie! Przez tyle lat mojego życia, ani razu nie widziałam, żeby babcia płakała. To zawsze była twarda, niezłomna, wiecznie uśmiechnięta i podchodząca do życia na dużym luzie kobieta. Nie panikowała, zawsze opanowana, pierwsza do żartów i zabawy, nie może być teraz inaczej!
-Nie, nawet nie chcę tego słyszeć! - mój tata uniósł lekko głos. - Kiedy zaczynasz leczenie? - dalej upierał się twardo przy swoim. Byłam jak zaczarowana, niezdolna do wydobycia ze swojego gardła nawet jednego dźwięku.
-Już za późno. - babcia w końcu powiedziała to, czego wszyscy się obawialiśmy. Czego ja się obawiałam. - Okazało się, że są już przerzuty na jelito, wątrobę i płuco. Wszystkie w zaawansowanym stadium. Jestem stara, ale wiem, o czym to wszystko świadczy.
Wiem, o czym to świadczy, wiem o czym to świadczy, wiem o czym to świadczy.
Jej słowa obijały się w mojej głowie jak jakaś chora, niechciana mantra. A najgorsze w tym wszystkim było to, że ja też wiedziałam, o czym to świadczy.
Moja babcia umiera i nic nie jesteśmy w stanie z tym zrobić.




*******
Nie ma to jak przeczytać jedno zdanie, całkowicie bez sensu, coś o padającym deszczu i dostać takiego przypływu weny, żeby napisać ciurkiem cały rozdział.
Tak, zdecydowanie tego mi było trzeba! <3


PS: a do sezonu jeszcze 33 dni. Matko, niech ten czas leci szybciej! *_*