sobota, 27 września 2014

1.

Barcelona, Hiszpania
Przemierzałam skąpane w słońcu ulice Barcelony. Była połowa maja, konkretniej mówiąc piątek 16 maja, godzina chwilę przed 12. I właśnie ta godzina sprawiała, że właśnie w tym momencie byłam o krok od biegnięcia.
Za kilka minut rozpocząć się miało arcyważne kolokwium, którego po prostu nie mogłam odpuścić. Nieusprawiedliwiona nieobecność równałaby się temu, że najprawdopodobniej nie zaliczyłabym tego przedmiotu, a już na pewno miałabym z tym ogromne trudności. Profesor Fernandez należy do tego typu wykładowców, którzy traktują swój przedmiot jak świętość, a studentów jak zło konieczne. Uchodził za najsurowszego wykładowcę na wydziale, o ile nie na całym uniwersytecie. Nie miałam, całe szczęście, okazji porównać go z innymi, trudnymi dla egzystowania studentów, przypadkami, więc nie miałam możliwości tego ocenić. Fakt jest taki, że jeśli spóźnię się chociażby o minutę, za żadne skarby świata nie zostanę wpuszczona do środka.
-Dawaj, Dani, nie bądź mięczak! - motywowałam pod nosem samą siebie, czując, że nerwy i odrobina zmęczenia dają o sobie znać jeszcze bardziej. - Nie spóźnisz się, nie ma opcji! - dodałam, przyspieszając kroku na tyle, na ile pozwalały mi buty na niewielkim obcasie i czarna, zwężana ku dołowi spódnica. Poważnie, zwykłe koło, a my musieliśmy być odstrzeleni co najmniej jak na egzamin. Totalna paranoja!
A skąd w ogóle cała ta sytuacja? No cóż, jeśli ktoś liczył na to, że stało się coś spektakularnego, co zakłóciło moją egzystencję, to na pewno się rozczaruje. Zaspałam. Jakkolwiek banalnie i głupio to zabrzmi, uczyłam się do późna i mogłabym przysiąc, że ustawiłam budzik na swoim telefonie. Stało się inaczej, przez co teraz muszę pędzić niemal na złamanie karku, modląc się o to, żeby los chociaż raz mi sprzyjał.
W oddali majaczył mi już gmach Uniwersytetu Barcelońskiego. Nie był to może Harvard czy Yale, ale nie mogłam w żadnym wypadku narzekać.
Właśnie nieuchronnie zbliżałam się do końca mojego drugiego roku studiów na kierunku "menedżer sportu". Wiem, brzmi to trochę egzotycznie, ale nie żałuję, że tutaj trafiłam. Chciałabym swoją przyszłość w jakimś stopniu związać z tym zawodem, chciałabym współpracować ze sportowcami, chciałabym być w jakimś tam stopniu związana ze światem sportu i co najważniejsze - być jego częścią.
Skąd takie zamiłowanie? Sama nie wiem. Naprawdę, ciężko stwierdzić, w którym momencie w mojej głowie zapaliła się lampka sygnalizująca: "tak, to jest to, co chcę robić!". Odkąd pamiętam jestem jakoś związana ze sportem, oboje moich rodziców to zapaleni fani wielu dziedzin sportu, ze szczególnym naciskiem na sporty motorowe. Może wyssałam to z mlekiem matki? Nie wiem. Faktem jest to, że zarazili mnie swoją pasją już chyba w momencie, kiedy prowadzili mnie za rączkę na liczne zawody jako rozochoconą kilkulatkę.
Ostatnie przejście na drugą stronę ulicy. Miałam ochotę podskoczyć z radości, widząc, że z obu stron nie nadjeżdżają żadne samochody. Szczęście chyba zaczęło mi sprzyjać. Oby czas również zechciał ze mną współpracować.
Nie patrząc na zegarek, wbiegłam na pierwsze piętro mojego wydziału, na którym znajdowała się sala, w której przyjdzie mi pisać te nieszczęsne kolokwium.
-Dzięki Bogu. - westchnęłam z ulgą, widząc, że drzwi nadal są uchylone, a moi koledzy i koleżanki z roku niespiesznie wchodzą do środka. Załapałam się jako ostatnia, ale nie miało to absolutnie żadnego znaczenia. Ważne, że w ogóle się udało.
Zajęłam wolne miejsce z brzegu rzędu, pamiętając przy tym sposób, w jaki zwykł rozsadzać nas wykładowca. Z torby wyciągnęłam tylko długopis i dopiero wtedy, biorąc głębszy oddech, który miał przynieść mi uspokojenie, rozejrzałam się po sali. Była wypełniona w 100%, a przynajmniej tak mi się wydawało. Mój wzrok spotkał się z pytającym wzrokiem Santiago. Najwyraźniej bez użycia słów chciał się dowiedzieć, czy coś się stało, że tak wpadłam na ostatnią chwilę. Machnęłam tylko od niechcenia ręką, bagatelizując tym samym całą sprawę. Zaspałam, zdarza się. Santi w odpowiedzi uśmiechnął się promiennie i uniósł w górę zaciśniętą pięść, sygnalizującą, że trzyma za mnie kciuki i życzy mi powodzenia. Odpowiedziałam mu tym samym.
Santi, a właściwie Santiago Perreira jest szatynem o ciemnych oczach, które nieustannie pełne są wesołych iskierek. Poznałam go jako jednego z pierwszych na moim roku, a już zdecydowanie polubiłam go najbardziej. Był stąd, urodził się w Barcelonie, dorastał w Barcelonie i, zgodnie z zapewnieniami, nie miał najmniejszego zamiaru się stąd wynosić, więc na samym początku był dla mnie nie lada pomocą. Nie znałam tego miasta zbyt dobrze, praktycznie wcale, więc wiele czasu spędził na tłumaczeniu mi co, gdzie i jak. Przez ten czas nawiązała się między nami nić sympatii, którą cały czas rozbudowywaliśmy, aż do momentu zostania przyjaciółmi.
Oprócz niego jest jeszcze Blanca. Blanca Martin, drobna brunetka, która również z nami studiuje i w tym momencie macha mi z drugiego końca sali. Z nią było inaczej. Obie nie byłyśmy stąd, obie byłyśmy na początku lekko zagubione i to chyba nas połączyło. Potem trafiłyśmy pod opiekuńcze skrzydła Santiago i tak już zostało. Nasza trójka, zdecydowanie jasny punkt studiowania.
-Witam państwa. - moje rozmyślania przerwał głos wykładowcy. Przeniosłam na niego swój wzrok, czując jak pojawia się lekki stres. - Widzę, że jesteście już rozsadzeni, dobrze. W takim razie proszę, żeby przed wami leżał tylko długopis. Za moment rozdam wam prace, na których rozwiązanie będziecie mieli równo godzinę zegarową. Jeśli ktoś skończy szybciej, zgodnie ze zwyczajem, proszę podnieść rękę, a ja do niego podejdę. Polecenia są jasne i klarowne, więc nie będzie potrzeby zadawania co do nich pytań. Wszelkie próby ściągania będą wiązały się z surowymi konsekwencjami, więc radzę tego nie robić. - podniósł wzrok znad torby, z której to do tej pory wyciągał arkusze zadań, posyłając nam uśmiech, w którym nie było nawet grama szczerości czy radości. Tak, milusiński z niego człowiek.
Rozdał nam prace i życząc bezuczuciowe "powodzenia", rozsiadł się za swoim biurkiem, lustrując nas swoim przeszywającym spojrzeniem.
Odetchnęłam cicho, czytając pierwsze zadanie.
Kolejny raz, dziękuję siłom wyższym, że poświęciłam te kilka dodatkowych godzin na naukę.
Z delikatnym uśmiechem zabrałam się za odpowiedź na pierwsze pytanie.

***

Dokładnie 60 minut później wyszłam z sali, czując, że nie poszło mi najgorzej. Jeśli jakimś cudem nie zaliczę tego kolokwium, to będę bardzo, ale to bardzo zaskoczona.
-Błagam, nie pytaj! - Blanca wystawiła przed siebie dłoń, uprzedzając tym samym Santiago, który już otwierał usta, żeby zapytać, jak nam poszło. - Mam zamiar jak najszybciej o tym zapomnieć! - dodała pewnym głosem.
-Ale ja tylko chciałem zapytać jakie plany na resztę wolnego dnia. - zrobił niewinną minkę, na którą ktoś się może łapał, ale na pewno nie my.
-Jasne. - przewaliłam oczami, grzebiąc w torbie w poszukiwaniu telefonu. - Ale skoro już pytasz, to masz jakieś pomysły? - zapytałam, odnajdując w końcu zgubę. Odblokowałam klawiaturę i zauważyłam jedną nową nieprzeczytaną wiadomość.
-Impreza? - uniósł brew ku górze. No tak, czego innego można się było po nim spodziewać? To jest ten typ człowieka, który bez imprez normalnie nie funkcjonuje.
-Zapomnij. - Blanca, idąc za moim przykładem, również przewróciła oczami. - W tym momencie mam ochotę wrócić do mieszkania, walnąć się do łóżka i obudzić w sobotę popołudniu.
-Popieram. - wtrąciłam swoje zdanie, wchodząc w końcu w skrzynkę odbiorczą na moim telefonie. Nowa wiadomość od Marc:

"Pamiętam, że to dzisiaj ten sądny dzień. Trzymam kciuki i nie daj się jakiemuś beznadziejnemu kolokwiu!;) Daj znać jak poszło!"

Wysłane chwilę przed godziną 12. Mimowolnie na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Działo się tak za każdym razem, kiedy pomyślałam o, rozmawiałam z, albo przebywałam w towarzystwie mojego przyjaciela. Spojrzałam na zegarek. 13:11. Dzisiaj jest piątek, a więc pewnie za moment rozpocznie drugą tego dnia sesję treningową na torze Le Mans we Francji. Pewnie już teraz tego nie odczyta, ale i tak pospiesznie wystukałam odpowiedź:

"Twoje kciuki jak zwykle pomogły, chyba się nie dałam temu beznadziejnemu kolokwiu;d Powodzenia na treningu i uważaj na siebie!:)"

Kliknęłam "wyślij", po czym wrzuciłam telefon z powrotem do torebki, powracając tym samym do rzeczywistości. Moi przyjaciele właśnie sprzeczali się o to, co jest najlepszym rozwiązaniem na spędzenie dzisiejszego dnia: spanie, czy może jednak impreza. Mimowolnie, po raz kolejny tego dnia, przewaliłam oczami, słysząc ich argumenty i kontrargumenty.
-I tak się nawzajem nie przekonacie, więc po co ta dyskusja? - zapytałam, wtrącając się tym samym do ich pasjonującej debaty. - Proponuję zbiórkę dzisiaj wieczorem w moim mieszkaniu. Zostaję sama, bo tamci wracają na weekend do domów. Co wy na to? - zaproponowałam.
-Nie brzmi najgorzej. - Blanca wzruszyła ramionami. - Urządzimy sobie seans filmowy czy coś.
-A ja zakupię odpowiedni prowiant na wieczór. - dodał Santi i tym razem obie przewróciłyśmy oczami, wiedząc, o jaki prowiant tak dokładnie mu chodzi. - No co, nie będziemy siedzieć tak o suchym pysku, zajadając paluszki. To nie pidżama party. - prychnął.
-To co, 19 u mnie? - powróciłam do głównego tematu.
-19:30? - podsunęła brunetka.
-Pasi. - odpowiedziałam.
-Pasi. - Santi również nie znalazł żadnych obiekcji.
Przed wydziałem się pożegnaliśmy i każde z nas ruszyło w swoją stronę, wiedząc, że wieczorem i tak ponownie się zobaczymy.



*******
;)